Na błękitnym firmamencie malowało się niczym bananową farbą lipcowe słońce. Wyglądało zza otaczających je chmur i chowało się na nowo.
Przed wejściem do samolotu bagażowy poprosił nas o wręczenie swoich walizek na czas podróży. Potem weszłyśmy do środka. Wąska droga była zablokowana przez ludzi poszukujących ulokowania. Przeciskałyśmy się przez tłumek malejący stopniowo. Moja przyjaciółka usiadła z brzegu, ja zajęłam miejsce obok, przy oknie, aby podziwiać zjawiskowe widoki. Gdy w końcu pasażerowie umościli się, przez głośnik wydobył się żeński głos, informujący, że mamy zapiąć pasy, a za chwilę samolot odleci.
Zapiszczałam z radości w myślach, że lecę na dwa tygodnie do Rzymu. Moja koleżanka również się cieszyła. Nareszcie mogłyśmy wybrać się na babski wypad, zrobić sobie małe wakacje!
Spojrzałam na Dorotę. Była to piękna, dwudziestoośmioletnia kobieta o ciemnych niczym noc oczach, ale jakże pociągających, zachęcających do spoglądania przez bramę jej duszy. Długie atramentowe włosy okalały jej szlachetną twarz i dodawały niepowtarzalnego, przyjaznego charakteru. Pełne usta zgrabnie wykrzywiały się w szczerym uśmiechu. Ubrana była w czarną koszulę zapinaną na połyskujące w blasku słońca guziki, krótkie spodenki oraz pasującą do stroju bransoletkę z drobnych koralików.
– Jak myślisz, poznam jakiegoś przystojnego Włocha? – zapytała Dorota, spoglądając z ożywieniem na mnie.
– Tak. Na pewno – zapewniłam ją.
Na razie nie rozmawiałyśmy więcej, oczekując startu. Większość pasażerów nie bała się szybowania, jedynie kilkoro dzieci marudziło i dygotało ze strachu. Samolot powoli wzniósł się do góry, a potem spokojnie zaczął swój lot. Poprosiłyśmy stewardessę o jakiś zimny napój dla orzeźwienia. Przyniosła nam sok jabłkowy w ładnych szklankach, a potem gdzieś zniknęła.
– Wiesz, że ta nowa sekretarka podrywała prezesa? Sama widziałam! – Dorota zaczęła nowy temat dotyczący jej pracy, a właściwie pogłosek.
Rozsiadła się na wygodnym fotelu, założywszy nogę na nogę.
– Naprawdę? No proszę, co za flirciara – powiedziałam tylko, ściskając w dłoni szklankę.
Nie miałam ochoty wdawać się w jakieś plotki, które uważałam za głupie i bezsensowne.
– Podobno ma męża, mało zarabiającego i chce uwieść prezesa dla kasy.
– Skąd o tym wiesz?
– Wieści szybko się rozchodzą, kochana. – Spauzowała na moment. – A, powiem ci, że ta z działu marketingu jest w ciąży. Chyba ze sporo starszym od siebie facetem…
Wzruszyłam ramionami na te rewelacje. Przecież nie pracowałam w tej korporacji, więc nie obchodziło mnie, co robili nieznajomi ludzie. Ja nie obgadywałam swoich znajomych z salonu kosmetycznego ani nikogo innego. Upiłam łyk chłodnego soku.
– Nie mam pomysłu na nową książkę – zmieniłam raptem wątek, który Dorota momentalnie podchwyciła, zapominając o rozsiewaniu plot.
– Musisz ją teraz pisać, Wioleto? – Zrobiła zdziwioną minę. – W czasie urlopu?
– Urlop można połączyć z pisaniem.
Marzyłam o tym, by wydać swoją powieść. Taką prawdziwą. Pisanie i czytanie powieści było moją największą pasją.
– Może napisz jakiś romans? Romans śmiertelniczki z wampirem? – Przyjaciółka jak zawsze wyskoczyła z jakimś śmiesznym, że aż żenującym pomysłem.
Moją twarz wykrzywił grymas niezadowolenia, który dobrze zamaskowałam.
– To oklepane. Muszę wymyślić coś, na co nikt inny jeszcze nie wpadł.
– Fantasy? Coś w stylu Harrego Pottera?
– Też nie. Coś całkiem oryginalnego. Kurczę, nie wiem. – Westchnęłam.
Samolot leciał swoim spokojnym tempem, a my zagadałyśmy się z Dorotą. Gadałyśmy o tym, co zwiedzimy w Rzymie. W pewnym momencie podszedł do nas szczupły mężczyzna mający ponad pięćdziesiąt lat. Jego broda była zupełnie ogolona, zaś włosy znacznie utkane siwizną. Miał na sobie białą, wyprasowaną koszulę z krótkimi rękawami oraz błękitne spodnie. Strój wyglądał na bardzo elegancki i gustowny, jakby nie z tej epoki.
– Przepraszam, wolne? – Mężczyzna obdarzył nas pytającym spojrzeniem.
– Tak – odparła Dorota.
– Dziękuję.
Usiadł przy oknie naprzeciw nas i uśmiechnął się lekko. Nie kwapił się jednak do rozmowy, bo przez parę minut milczał wpatrzony w szybę. Cisza stała się niezręczna.
– Lecimy do Rzymu na wakacje – zagadnęła łagodnie Dorota.
Odwrócił wzrok od okna.
– Ja na tydzień zatrzymam się w Neapolu u brata.
Milczeliśmy. Chwilę później mężczyzna uniósł brwi, jakby coś sobie przypomniał.
– Usłyszałem rozmowę pań… Czy pani jest pisarką? – zwrócił się do mnie z powagą.
– Jeszcze nie, zamierzam wydać pierwszą książkę.
– I szuka pani tematu?
Kiwnęłam twierdząco głową.
– Chciałbym opowiedzieć historię, którą mogłaby pani spisać. Prawdziwą historię. – Urwał, a jego nieco pociągła twarz przybrała majestatyczny, wręcz surowy wyraz.
– Naprawdę? – Nachyliłam się ku niemu.
– Tak. – Patrzył mi prosto w oczy, a jego broda zaczęła lekko drżeć.
– Jeśli nie chce pan…
– Chcę. Mam potrzebę opowiedzenia komuś mojej historii. – Głos mu się załamał przy ostatnich dwóch słowach.
Poczułam, jak moje serce zaczyna szybciej bić. Byłam trochę zaskoczona otwartością nieznajomego, aczkolwiek było mi to na rękę. Przecież potrzebowałam jakiejś motywacji, pomysłu do napisania powieści.
– Słuchamy. – Dorota patrzyła na niego z zainteresowaniem.
Posłał nam leciutki uśmiech, po czym uniósł palec w górę.
– Najpierw chętnie się czegoś napiję.
– Czego się pan napije? – zapytała moja przyjaciółka, od razu się prostując.
Była chyba gotowa zrobić wszystko, o co poprosi nieznajomy. Ewidentnie pragnęła tak jak ja, by jak najszybciej rozpoczął swą opowieść. Musiałyśmy jednak zaczekać.
– Wody.
Przywołałam stewardessę i zamówiłam dla nas chłodne napoje.
– Jestem Lech. – Podał nam dłonie.
– Wioleta.
– Dorota.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Po chwili stewardessa wróciła z trzema szklankami wody. Upiliśmy kilka łyków. Pan Lech westchnął z rozkoszy. Postawiliśmy szklanki na małym stoliczku przy fotelach. Rozsiadł się głębiej.
– Od czego zacząć? – zapytał retorycznie.
Milczałyśmy. Nie chciałyśmy go spłoszyć. Bałam się, że może nagle zmieni zdanie i nie zechce nic mówić. Spojrzał na nas przenikliwym wzrokiem.
Moja rodzina była bardzo zgrana. Mieszkaliśmy we Wrocławiu.
Miałem brata Dawida, był ode mnie młodszy o pięć lat. Szczupły, przystojny blondyn o uroczym uśmiechu. Kiedy tylko się uśmiechał, jego twarz wprost promieniała. Dziewczyny do niego wzdychały. Był świetnym nauczycielem matematyki. Dzieciaki go uwielbiały z wzajemnością. Żartowałem, że powinien uczyć polskiego, bo miał czarujący, niemal śpiewny głos. Mógłby wtedy dzieciom opowiadać lektury i wiersze, a one godzinami by go słuchały.
Mama zmarła w 1997 roku na raka. Ciężko przeżyliśmy jej odejście...
Tata był właścicielem popularnej restauracji „Gaj”. Ludzie lubili tam przychodzić, bo jedzenie było dobre, a klimat – przytulny. Nazwa wzięła się od naszego nazwiska. Gajewscy. Byłem kelnerem w naszej restauracji. Tam właśnie poznałem swoją przyszłą żonę. Jadzia przyszła zjeść obiad i zagadaliśmy się. Na koniec poprosiłem ją o numer telefonu. Umówiliśmy się na spotkanie i… tak zaczęła się nasza miłość. Pobraliśmy się trzy lata później. Urodziła nam się Renatka. Banalne, ale prawdziwe.
Pan Lech przerwał opowieść, wziął szklankę wody i upił łyk. Jego historia na razie wydawała się być nudna. Ot, przedstawiał swą rodzinę.
Jadzia była mądrą, uroczą, a do tego piękną dziewczyną. Brunetką o jasnej cerze, długich, czarnych włosach, szarych oczach. Rozpływałem się w jej uśmiechu. Rozumieliśmy się bez słów. Kiedy było mi źle na duszy, wystarczyło, że pogładziła mnie po policzku, a mi robiło się lżej… Koledzy zazdrościli mi tak wspaniałej żony… Nasza Renatka odziedziczyła po niej urodę.
Uśmiechał się lekko, gdy opowiadał o żonie i dziecku.
– Pięknie – oznajmiłam tylko i westchnęłam z rozmarzeniem.
Podchwyciłam, że mówił w czasie przeszłym o Jadzi. Czyżby umarła? Może rozstali się? Nie miałam odwagi na razie zadawać jakichkolwiek pytań. Zauważyłam, jak Dorota tłumiła w dyskretny sposób ziewanie.
– Może przejdę do bardziej interesującej części. – Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, kącikiem ust.
Obie kiwnęłyśmy twierdząco głową. Jego smętny uśmiech wzbudził we mnie zainteresowanie…
Piętnaście lat temu wybraliśmy się na wakacje do Kiełczowa. To wieś położona dwadzieścia kilometrów od naszego Wrocławia. Chcieliśmy zaszyć się w cichym, spokojnym miejscu z dala od miastowego zgiełku i hałasu. Pojechaliśmy tam w piątkę – ja, Jadzia, nasza sześcioletnia córeczka Renatka, Dawid i tata. Zatrzymaliśmy się u siostry taty, która jak zawsze przyjęła nas z otwartymi ramionami. Lubiłem jej gościnność. Serdeczność aż od niej biła.
Zapanowała cisza. Pan Lech splótł ze sobą dłonie i tak je trzymał. Powachlowałam się dłonią, było tak gorąco.
– Opowiadać dalej? – zapytał z niepewnością, zauważywszy, co robiłam.
– Oczywiście – powiedziałam szybko szczerze zaintrygowana.
Dorota także przytaknęła. Mężczyzna westchnął ciężko i kontynuował.
Kilka dni spędziliśmy pomaganiu cioci. A było co robić. Dojenie krów, oprzątanie obory… Dopiero w czwartek mieliśmy więcej czasu dla siebie. Postanowiliśmy pójść do kościoła mimo że było już po wieczornej Mszy Świętej. Wtedy Renię rozbolał brzuch. Ktoś musiał z nią zostać, więc Jadzia powiedziała, że ona się zajmie małą. Ja także chciałem zostać.
– Idźmy dzisiaj – powiedział Dawid, kiedy staliśmy w przedpokoju. – Jutro ciocia zaprosi koleżanki i będziemy musieli z nimi siedzieć. – Wyszczerzył białe, piękne zęby w uśmiechu.
Pacnąłem się otwartą dłonią w czoło.
– No tak! – zawołałem, bo zupełnie o tym zapomniałem.
Tata roześmiał się wesoło.
– Racja. Nie będziemy mogli się uwolnić.
Siostra taty lubiła wspólne piątkowe biesiadowanie z bliskimi przyjaciółkami. Nie musieliśmy z nimi być, ale opowiadały tak ciekawe anegdoty i historie rodzinne, że szkoda było ich nie słuchać.
– To idziemy. – W zabawnym geście machnąłem ręką na drzwi, zaś Dawid zachichotał i założył czapkę z daszkiem.
Poszliśmy we trójkę do kościoła. Po drodze żartowaliśmy i podziwialiśmy piękną wieś. Słońce jeszcze świeciło i wciąż było bardzo ciepło.
Przyjrzałem się tacie. Mimo siedemdziesięciu czterech lat miał szczupłą figurę oraz czarne włosy gdzieniegdzie utkane siwizną. Trzymał się dobrze, choć dokuczały mu bóle serca. Nie narzekał na swoje zdrowie. Był kochanym, pracowitym człowiekiem, chętnie pomagał innym…
Tu znów pauza. Pan Lech rozplótł dłonie i zamknął oczy.
– Źle się pan czuje? – zaniepokoiła się Dorota.
– Nie. – Chrząknął.
Kościół Matki Boskiej Różańcowej w Kiełczowie był malutki, ale miał w sobie jakiś urok. Przychodziłem za dziecka na Msze Święte. Do dziś pamiętam obraz błogosławionego księdza Lecha Ćwiekowskiego wiszący przy ołtarzu. Sprawił na mnie duże wrażenie. Stałem w osłupieniu i wpatrywałem się w niego jak zaczarowany. Nie wiem czemu. Czy dlatego że patrzył na mnie z taką miłością? Czy dlatego że ten pan w sukience, jak kiedyś myślałem, miał tak samo na imię?
Ucichł wyraźnie zadumany swoim wspomnieniem. Dopiero po chwili otworzył brązowe oczy, które wyrażały melancholię. Pokręcił głową. Chyba zdał sobie sprawę, iż panowało milczenie.
No więc tamtego dnia weszliśmy do kościoła i przeżegnaliśmy się. Panował tu przyjemny chłód. Ludzi jeszcze nie było. Tata i Dawid pierwsi usiedli w jednej z ławek na przedzie ołtarza. Podszedłem bliżej nich i spojrzałem chyba po raz tysięczny na obraz ks. Ćwiekowskiego. Był taki jak zawsze, choć teraz wydawało mi się, że widzę w jego oczach nieokreślony smutek. Jakby żal, że nie może mi czegoś powiedzieć. Choć byłem wierzący, uznałem to za zwidy.
Opuścił głowę i westchnął głęboko. Spoglądnęłam na niego z zatroskaniem.
– Jeśli pan chce, możemy…
– Nie, drogie dziecko. Opowiadam dalej – przerwał szeptem, nie patrząc na mnie i na Dorotę.
– Dobrze.
Usiadłem w ławce obok taty, Dawida i zacząłem się modlić. Po chwili boczne drzwi otworzyły się i stanął w nich znajomy proboszcz. Znaliśmy go bardzo długo, utrzymywaliśmy przyjazne stosunki. Zobaczywszy nas, uśmiechnął się i podszedł. Dalej się modliłem, siedząc obok brata, zaś tata wstał i zaczął szeptem rozmawiać z proboszczem. Ich miłe głosy wywołały u mnie wewnętrzną radość. Tata unosił krzaczaste brwi w zadowoleniu. W końcu podszedł do mnie i brata.
– Proboszcz chce ze mną porozmawiać – oznajmił cicho. – Niedługo wrócę.
– W porządku. – Byłem trochę zdziwiony.
– Okay. – Dawid podrapał się po ogolonej brodzie.
Tata poszedł wraz z proboszczem bocznym wyjściem.
Ku mojemu zdumieniu pan Lech zakrył dłońmi twarz.
– Boże… – wyszeptał.
Zerknęłam kątem oka na przyjaciółkę, a ona na mnie. Trwała chwila niezręcznej ciszy. Chciałyśmy powiedzieć, by przerwał opowieść.
– Panie Lechu… – Zgarbiłam się nad nim i dotknęłam jego ramienia.
Oderwał dłonie od twarzy, która była blada, aczkolwiek nie płakał. Wziął głęboki wdech i wydech. Wyprostowałam się, a Dorota odwróciła głowę w jego kierunku.
W bezruchu siedziałem z bratem na brzegu ławki. Wśród zupełnej ciszy słychać było nasze spokojne oddechy. Delektowaliśmy się duchową atmosferą. W pewnym momencie Dawid rozejrzał się uważnie dokoła, po czym pochylił się nade mną i wyszeptał mi do ucha:
– Ktoś na mnie patrzy.
Rozejrzałem się, ale nikogo nie dostrzegłem. Pochyliłem się również do niego.
– Pewnie zakochana dziewczyna za tobą przyszła – zażartowałem.
Wzruszył tylko ramionami.
– Nie róbcie tu schadzek. – Pogroziłem mu palcem w żartobliwym geście.
Lubił dowcipkować, ale tym razem nie było mu do śmiechu, gdyż jego twarz przybrała posągowy wyraz. Rozejrzał się nerwowo.
– Nie. To coś innego – powiedział szeptem.
Mimo woli znów omiotłem bacznym wzrokiem wnętrze kościoła. Ani żywej duszy.
– Idziemy. – Usłyszałem drżący głos brata i przeniosłem spojrzenie na niego.
Nie poznałem go. Zmienił się w jednej chwili. Jego broda się trzęsła. Był tak blady, jakby krew odpłynęła mu z twarzy.
– Dawidzie? – Zaczął ogarniać mnie dziwny lęk.
Złapał moją dłoń, ale ja tkwiłem oszołomiony jego wyglądem. Nigdy wcześniej nie widziałem go aż tak przerażonego.
– Idziemy. Szybko. – Dwa słowa wypowiedział z taką trwogą, że wstałem.
Wyszliśmy z ławki. Od razu skierował się do drugiego bocznego wyjścia, ciągnąc mnie za rękę.
Pan Lech przełknął głośno ślinę i zaczął rozmasowywać swoje czoło. Słuchałyśmy go z Dorotą z coraz większym zainteresowaniem.
– Stać! – Znienacka usłyszeliśmy za sobą męski głos.
Dawid przyspieszył i schowaliśmy się w zakrystii. Prędko zamknął za sobą drzwi. Ze strachem obserwowałem jak zastawił je krzesłem. Nie było tutaj nikogo.
– Co się dzieje? – zapytałem zdziwiony.
Ktoś zaczął walić pięściami do drzwi i krzyczeć wniebogłosy:
– Ej! Nie uciekaj!
– Pomóż mi! Drugie krzesło! – krzyknął brat, aż mnie zatkało.
Z jego gardła rzadko wydobywał się wrzask. Oddychał nierówno. Ustawiłem krzesło pod drzwiami, blokując dostęp. Spojrzałem na Dawida. Jego twarz pokrywał pot.
– Co się dzieje, do cholery?! – zawołałem.
– Cicho! – krzyknął piskliwie, rozglądając się tak gorączkowo, że myślałem, iż głowa mu odleci.
Nie było nigdzie wewnętrznych drzwi, a to oznaczało, że nie mogliśmy dalej uciec. Drzwi podskakiwały pod wpływem prób wdarcia się.
– Chowaj się! – zawołał Dawid, po czym wskoczył do drewnianej szafy.
Chciałem za nim wejść, ale powstrzymał mnie gestem dłoni.
– Ty gdzie indziej!
– Dlaczego?! – zdziwiłem się, bo szafa była duża.
Niespodziewanie popatrzył na mnie czułym spojrzeniem. Nie uśmiechał się.
– Kocham cię… – szepnął drżącym głosem, przytulając mnie.
Jego zachowanie bardzo mnie zaskoczyło, wprost odebrało mowę, ale odwzajemniłem jego mocny uścisk. Chwilę później popchnął mnie w stronę drugiej, mniejszej szafy. Wszedłem tam i kucnąłem wśród sutann księży. Drzwiczki trzasnęły. Zostałem sam w ciemności. Moje serce biło jak oszalałe.
Słyszałem odgłos wyważanych drzwi, a potem szybkie kroki. Ktoś wszedł do zakrystii. Dwaj mężczyźni krzyczeli:
– Wyłaź, szczurze!
– Wiemy, że tam jesteś!
Mimo że ich nie widziałem, wyobraziłem sobie, że są wielkimi facetami. Bardzo bałem się o braciszka. Czego od niego chcą? Czy mnie też szukają? Nie udawało mi się oddychać rytmicznie.
– Niech szczur żyje. Będzie go gryzło sumienie. – Raptownie odezwał się mężczyzna.
– Masz rację – odparł drugi, też z opanowaniem.
Trzasnęli drzwiami. Chyba wyszli. Bałem się poruszyć. To mogła być zasadzka. Wyjdziemy z Dawidem, a tam będą na nas czekać. Z nożem, pistoletem, siekierą… Boże!
Po chwili usłyszałem stłumiony głos:
– Jurek. To ja, Dawid. Jesteśmy bezpieczni.
Dreszcz przeszedł mi po plecach. Dreszcz ulgi czy strachu?
– Chodź. Jesteśmy bezpieczni.
Wstałem i wyszedłem z szafy. Brat stał naprzeciw mnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że zaraz powie: „Hej! Ale się dałeś nabrać!” i wybuchnie swoim perlistym śmiechem. Ale nie. Jego twarz odzwierciedlała czystą panikę – oczy wielkie, usta zaciśnięte, brew lekko drgająca, czoło mokre od potu. To wszystko dało mi znak, że dzieje się coś naprawdę niedobrego.
Wyszliśmy z zakrystii i stanęliśmy na korytarzu. Nastawiliśmy uszu. Nagle któreś drzwi z hukiem otworzyły się. Poczułem na plecach silne uderzenie, jakby ktoś na mnie runął. Upadłem na brzuch. Dawid coś krzyknął. Zaraz potem spróbowałem się podnieść, ale coś mnie przygniatało. Ktoś uwolnił mnie z tego ciężaru, bo mogłem przewrócić się na plecy. Zamrugałem powiekami. Skąd ta wielka, czerwona plama?!
– Matko Przenajświętsza! – zawył żałośliwie Dawid.
Dopiero wtedy…
Spojrzał przez okno i zaczął konwulsyjnie szlochać. Wiedziałam, że nie mogłam przerywać tej historii, jeśli chciałam wysłuchać ją do końca. A bardzo chciałam, choć coraz bardziej była straszna. Pan Lech odetchnął głęboko.
Dopiero wtedy zorientowałem się, że leżąca postać na podłodze to… proboszcz. Poznałem go po przerzedzonych włosach i czarnej sutannie. Miał twarz zmasakrowaną, całą zalaną krwią. Nie wiedziałem, gdzie są oczy, nos, usta. Czerwone dłonie były związane sznurami. Zemdliło mnie od tego potwornego widoku. Przeniosłem wzrok na swoją koszulę i spodnie. Były przesiąknięte krwią. Znów przekręciłem wzrok gdzie indziej, słysząc dziwny odgłos. To Dawid pochylał się i wymiotował.
Dawidowi przeszły wymioty po chwili. Mogliśmy uciekać, ale wiedzieliśmy, że gdzieś tu jest tata! Drzwi, z których wyrzucono proboszcza, były dalej otwarte. Nie widzieliśmy z Dawidem nic oprócz kawałka jasnej ściany i podłogi. Mimo że nie miałem przy sobie nic do obrony, zbliżyłem się do drzwi. Dawid stał za mną, trzymał przed sobą pięści.
– Czekaliśmy na was – powiedział ze spokojem obcy głos, w tym samym momencie, gdy wsunąłem głowę do środka.
To, co zobaczyłem, sprawiło, że od razu wszedłem do pokoju, a za mną Dawid. Zamarliśmy. Czułem, jak miękną mi nogi i jak brat z tyłu ściska mnie za ramię.
Panu Lechowi zaczęły delikatnie drżeć dłonie.
Jeden napastnik trzymał tatę za ramię, a drugą dłoń z pistoletem przykładał mu do skroni. Drugi napastnik celował w nas. Obaj mieli około trzydzieści lat. Ten drugi wyglądał na groźniejszego, miał przeszywający wzrok i grubszą sylwetkę.
– Wypuśćcie naszego tatę! – zawołałem gromko, widząc, że tata ma przerażone oczy i lekko drży.
Jakby mnie nie słyszeli, bo pierwszy, czarnowłosy, który trzymał tatę, uniósł głowę i kiwnął brodą na mojego brata.
– Chodź tu. Wtedy uwolnię tatuśka – rozkazał surowo.
Dawid posłusznie podszedł do nich. Napastnik faktycznie puścił z uścisku tatę, popychając go na podłogę. Zaraz chwycił za ramię Dawida i przyłożył mu lufę pistoletu do skroni.
– Wypuść mojego syna… – błagał tata, kiedy zdołał usiąść na podłodze.
Drugi, brązowowłosy napastnik obdarzył kolegę znaczącym wzrokiem, a potem spojrzał na przestraszonego Dawida, który o dziwo nie wyrywał się.
– Nie pochwaliłeś się rodzince, gnoju? – wycedził przez zęby.
Dawid w sposób gwałtowny pokręcił przecząco głową, rozszerzając oczy.
– Wasz Dawidek ma niewyżytego fiuta i smykałkę do narkotyków – oznajmił chłodnym tonem.
Kiedy twarz brata oblała się rumieńcem, doznałem dziwnego uczucia.
– Co? – szepnąłem.
– Handlował narkotykami i zgwałcił naszą siostrę. Prawda, Dawidku? – Brązowowłosy potrząsnął nim mocno, ale on milczał.
– To nieprawda. – Tata aż złapał się za włosy.
– Prawda – szepnął brat i spuścił głowę, jakby wstydził się.
Nie wierzyłem! On nie zrobiłby nic złego! Nie mogłem wydobyć słowa z wrażenia.
Pan Lech westchnął i oparł głowę o zagłówek fotela. Chyba opowieść trochę go zmęczyła.
Pierwszy napastnik uderzył Dawida w brzuch i rzucił go na podłogę. Brat zwinął się w kłębek. Jęknął. Aby go jeszcze unieszkodliwić, dostał cios w głowę. Znów jęknął, ale głośniej.
– Synu! – Tata chciał doczołgać się do niego, ale drugi oprawca strzelił w jego brzuch.
Krzyknął z bólu. Na moich oczach padł, trzymając się za powiększającą się czerwoną plamę.
– Nie! – krzyknąłem z rozpaczą, podbiegłem i ukląkłem przy nim.
– Uciekaj… – wychrypiał, oddychając z trudem, a ja chwyciłem go za dłoń.
– Spierdalaj stąd! – Wrzask napastnika odbił się echem o ściany.
Odepchnął mnie od konającego taty i wypchnął za drzwi, które z impetem zamknęły się za mną. Nie mogłem wejść innymi drzwiami, to było jedyne wejście do tego pokoju. Mieli pistolety. Nie miałem szans. Na widok nieżyjącego proboszcza zapłakałem.
Ułożył dłonie na kolanach.
Znienacka poczułem silną, wręcz żywą potrzebę pomodlenia się. Ruszyłem w stronę ołtarza. Klęknąłem przed obrazem księdza Ćwiekowskiego i zacząłem gorliwie prosić go w myślach o pomoc.
Księże Lechu… pomóż nam, błagam...
Po moich policzkach ciekły łzy. Wydawało mi się, że moje serce zaraz wyskoczy z klatki piersiowej.
– Wstań. – Usłyszałem w pewnym momencie wyraźny, łagodny głos.
Wstałem i rozejrzałem się, ale nikogo nie było. Poczułem, że ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. Znów rozejrzałem się, ale nie było żadnego człowieka.
– Idź tam. Zaufaj mi.
Jezu, chyba mam zwidy z tego wszystkiego…
Dotknąłem swojego gorącego czoła, a potem poszedłem powolnym krokiem na korytarz. Bałem się wejść do tego pokoju. Co tam zobaczę? Martwego brata z podziurawionym brzuchem? Śmiejących się i czyhających na mnie morderców?
Nastąpiła kolejna pauza. Po twarzy pana Lecha przebiegł niejednoznaczny cień zadumy. Zaczęłam odruchowo stukać lekko palcem o brzeg szklanki.
– Co było dalej? – zapytała cicho Dorota, kiedy już za długo milczał.
Pokręcił głową, wyrywając się z tego letargu.
Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do środka, a tam…
Och, Boże. Boże!
Z jego gardła wydostał się jęk. Ani to jęk radości ani smutku. Po chwili ciszy ciągnął dalej.
Takiego widoku naprawdę się nie spodziewałem! Dwaj napastnicy leżeli na podłodze związani sznurami. Żyli. Dawid i tata siedzieli na krzesłach. Żywi. Dawid miał tylko rozciętą wargę i siniaka na twarzy, zaś tata, który wcześniej wyglądał na konającego, teraz miał dobrze zabandażowany brzuch i oddychał równomiernie. Nie wierzyłem własnym oczom! Obydwaj spojrzeli na mnie z uśmiechami, potem odwrócili wzrok, a ich twarze jeszcze bardziej rozjaśniły się. Podążyłem za ich wzrokiem…
W tym momencie oczy pana Lecha zalśniły ze wzruszenia.
W fotelu siedział sam ksiądz Lech Ćwiekowski. Uśmiechał się delikatnie, nie pokazując zębów. Miał na sobie zieloną szatę. Czułem łzy napływające mi do oczu. Tym razem nie miałem halucynacji. Doskonale go widziałem. Był taki, jak na zdjęciach – lekko uśmiechnięty o czułym spojrzeniu.
– Dziękuję, przyjacielu… – szepnąłem roztrzęsiony.
W odpowiedzi kiwnął głową i uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Przesuwał wzrokiem po naszych osobach. Dawid i tata zdawali się również go widzieć. Po tych słowach ksiądz ruszył w stronę drzwi. Czułem nieopisaną radość. Potem zniknęli za drzwiami, a ja schowałem twarz w dłoniach i zacząłem chlipać…
Wiele wysiłku wkładał w swoją opowieść, bo twarz miał bladą i mówił już powoli.
Ktoś dotknął mojego ramienia.
– Leszek. – Usłyszałem przy uchu cichy głos taty.
Nie wiedziałem, czy ma na myśli mnie, czy zmarłego kapłana.
– Już dobrze. Ciii. – Dotyk taty działał na mnie uspokajająco.
Mimo że nie płakałem rzewnie, czułem głęboki smutek, że nie mogłem dłużej widzieć księdza Ćwiekowskiego. W końcu odjąłem ręce od twarzy i otworzyłem oczy.
– Uratował nas… – Westchnąłem. – Dlaczego nie uratował proboszcza? – spytałem łamliwym głosem.
– Widocznie tak Bóg chciał – szepnął Dawid z nieco zbolałą miną.
Napastnicy leżeli na podłodze, nie odzywali się, bo mieli usta zaklejone taśmą. Sznury skutecznie krępowały ich ciała. Nie było szansy, by uciekli. Pomału wyszedłem z bratem i tatą na korytarz. Przechodziliśmy obok proboszcza, kiedy nagle Dawid zatrzymał się.
– Stójcie – rozkazał cicho.
Stanęliśmy wszyscy, a Dawid klęknął przy proboszczu i pochylił się nad nim. Przez chwilę jakby nasłuchiwał, potem zwrócił twarz do nas.
– Żyje! Żyje!
Nie dowierzałem, więc też kucnąłem. Dotykając klatki piersiowej duchownego, ze zdziwieniem odkryłem, że powoli oddychał. Wyczułem tętno! Miał całą zakrwawioną twarz! Jak to możliwe?!
– Karetka!
Tata zadzwonił po pogotowie i policję. Jakiś czas później pogotowie zabrało żyjącego proboszcza, a policja – sprawców.
Proboszcz był w ciężkim stanie, ale przeżył. Kiedy wreszcie doszedł do siebie, tata otwarcie wyznał mu, kto nas wszystkich uratował. Proboszcz zrobił taką minę, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem, ale zamiast tego odpowiedział wzruszony, że nam wierzy. Poszedł pomodlić się do obrazu księdza Ćwiekowskiego, a my udaliśmy się za nim. Wszyscy złożyliśmy podziękowanie błogosławionemu księdzu.
Opuścił głowę na ramię, jakby wycieńczony tym słowotokiem.
– Piękne – szepnęłam, czując mrowienie w brzuchu.
– Czy… pana brat faktycznie handlował narkotykami? – odważyła się spytać Dorota.
Kiwnął twierdząco głową. Wychylił swą szklankę i upił ostatni łyk wody.
– Tak. I zgwałcił siostrę tych mężczyzn. Później w domu jeszcze raz się przyznał. Byliśmy w szoku, ale… – Jego twarz wykrzywił dziwny grymas. – Dawid przyrzekł, że nie zrobi nic więcej złego. Nie powiedzieliśmy więc policji.
Milczeliśmy. Każdy z nas musiał poukładać w głowie tę niesamowitą historię.
– Dawid założył rodzinę. Ma trzech synów i cudowną żonę. Obecnie mieszka w Neapolu. Utrzymujemy bliskie kontakty. – Rysy jego oblicza wypogodniały. – To dobry człowiek, tylko raz zdarzyło mu się zejść na złą drogę. Powiedział, że dzięki księdzu Lechowi odnalazł właściwy sens życia. – Umilknął, by pogładzić się po brodzie. – Natomiast Renatka mieszka razem ze mną we Wrocławiu. Studiuje informatykę.
Znów zapadła cisza.
– A… pana żona i tata? – Padło z moich ust, nim zdążyłam pomyśleć.
– Tata odszedł w spokoju, we śnie siedem lat po tamtym pamiętnym wydarzeniu. Miał osiemdziesiąt jeden lat… – Uśmiech pana Lecha od razu zgasł jak zanikające światło. – Jadzia… zginęła w wypadku samochodowym pięć lat temu. Ósmego lutego. W rocznicę śmierci księdza Ćwiekowskiego. – Zmrużył oczy.
– Współczuję. – Chciałam położyć dłoń na jego dłoni, ale się powstrzymałam.
– Ksiądz Lech chciał spotkać się z moją Jadzią. I spotkał się…
Coś wewnątrz mnie zadrżało, jakby ze smutku. Kolejne milczenie, tym razem nie odzywaliśmy się dłużej. Trwało to chyba z pięć minut. Dopiero gruby głos z głośnika wyrwał nas z zamyślenia:
– Proszę państwa! Za moment lądujemy!
– Mam nadzieję, że was nie zanudziłem. – Wysłał nam nikły uśmiech.
– Ależ skąd! – zaprotestowała żywo Dorota. – To była bardzo wzruszająca opowieść.
– Która wydarzyła się naprawdę. – Podkreślił każde słowo i nachylił się nade mną. – Pani Wioleto… chciałbym, żeby pani to spisała. Moje świadectwo wiary…
– Mogłabym? – Przełknęłam ślinę.
– Oczywiście. Niech idzie w świat. – Rozpromienił się na twarzy.
– Dziękuję. – Uścisnęłam jego dłoń.
Poczułam, jak samolot zbliża się do lądowania.
Wyciągnął ze swojej małej torby długopis i karteczkę. Zapisał swój numer telefonu.
– Mój numer telefonu. – Wręczył mi.
Kąciki jego ust leciutko się uniosły. Schowałam arkusik papieru do swojej torebki. Samolot wylądował, a po paru minutach pasażerowie zaczęli kierować się do wyjścia. Pożegnałyśmy się z panem Lechem i rozeszliśmy się. Spojrzałam na niebo, na którym świeciło mocno słońce. Zapamiętałam każde słowo tej niezwykłej historii, naprawdę...
Zwiedzałyśmy z Dorotą Rzym i odpoczywałyśmy. To były dwa tygodnie pełne wrażeń!
Po paru miesiącach miałam już spisaną historię pana Lecha. Kontaktowałam się z nim telefonicznie, on jeszcze coś dodawał, kilka małych drobiazgów do tej opowieści. Dwudziestego piątego stycznia wysłałam do polecanego przez koleżankę wydawnictwa, oczekując po cichu, że zaakceptują moją pierwszą powieść. Słyszałam, że trzeba długo czekać na odpowiedź. Dlatego moje zdziwienie było wielkie, kiedy odpowiedź otrzymałam dwa tygodnie później! Pozytywną! Zaciekawił ich temat! Cieszyłam się jak dziecko. Miałam uzbierane pieniądze, więc mogłam opłacić wydanie książki. Moje marzenie się spełni!
Tego szczęśliwego dnia udałam się do parku na wieczorny spacer. Chciałam się nieco ochłodzić po tych radosnych emocjach, jakie mi rano towarzyszyły. W parku było pusto i ciemno, jedynie latarnie świeciły swym blaskiem. Usiadłam na ławce koło brzozy. Odetchnęłam chłonnym powietrzem. Chwilę później jak spod ziemi ktoś wyrósł. Nie widziałam go dokładnie, tylko szczupłą sylwetkę. Jego już nie obejmował blask. Czarne ubranie zlewało się z otaczającą nas ciemnością.
– Kim jesteś? – zapytałam drżącym głosem.
Byliśmy sami w parku. Zaczęłam się bać, że coś mi zrobi…
Podszedł do mnie pewnym krokiem, a ja odruchowo zasłoniłam twarz dłońmi.
– Nie bój się. To ja, twój przyjaciel. – Głos był aksamitny.
Spojrzałam na niego z lękiem, który opuszczał mnie z każdą chwilą. Miał szlachetne rysy twarzy, gładko ogoloną brodę i brązowe, ulizane włosy. Poczułam, jak płoną mi policzki, miałam nadzieję, że nie zauważył tego.
To On.
– Niech Bóg cię błogosławi, Wioleto. – Uczynił w powietrzu znak krzyża.
Skłoniłam głowę. Wzruszenie ściskało moje gardło. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, po czym wolno zaczął iść alejką. Czułam wewnętrzne szczęście. To wspaniałe uczucie. Tego nie dało się opisać…
Dopiero wtedy w pełni uświadomiłam sobie, że dziś jest ósmy luty, rocznica śmierci księdza Lecha, a ja właśnie go spotkałam…
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witajcie!
W końcu mogłam znaleźć czas, napisać i wstawić to opowiadanie-niespodziankę. Znów tematyka religijna, aczkolwiek nieco z innej strony. Mam nadzieję, że tym razem również udało mi się Was pozytywnie zaskoczyć.
Z powodu osobistego nie wiem, kiedy pojawi się nowa opowieść. Chcę się teraz skupić na innej, dłuższej, prawdziwej powieści, którą nie jestem pewna, czy tutaj opublikuję.
A teraz... niespodzianka.
Pierwsza to korekta tekstów. Jeśli poszukujesz bety, zgłoś się do mnie! Jestem dobra z polskiego i z przyjemnością mogę sprawdzać Ci rozdziały/opowiadania. :) Będzie to również moje doświadczenie, ponieważ w przyszłości chcę zostać korektorem tekstów. Więcej o mojej becie przeczytaj w tym dziale.
Ślę Wam serdeczne uściski i może do zobaczenia! ♥
Przed wejściem do samolotu bagażowy poprosił nas o wręczenie swoich walizek na czas podróży. Potem weszłyśmy do środka. Wąska droga była zablokowana przez ludzi poszukujących ulokowania. Przeciskałyśmy się przez tłumek malejący stopniowo. Moja przyjaciółka usiadła z brzegu, ja zajęłam miejsce obok, przy oknie, aby podziwiać zjawiskowe widoki. Gdy w końcu pasażerowie umościli się, przez głośnik wydobył się żeński głos, informujący, że mamy zapiąć pasy, a za chwilę samolot odleci.
Zapiszczałam z radości w myślach, że lecę na dwa tygodnie do Rzymu. Moja koleżanka również się cieszyła. Nareszcie mogłyśmy wybrać się na babski wypad, zrobić sobie małe wakacje!
Spojrzałam na Dorotę. Była to piękna, dwudziestoośmioletnia kobieta o ciemnych niczym noc oczach, ale jakże pociągających, zachęcających do spoglądania przez bramę jej duszy. Długie atramentowe włosy okalały jej szlachetną twarz i dodawały niepowtarzalnego, przyjaznego charakteru. Pełne usta zgrabnie wykrzywiały się w szczerym uśmiechu. Ubrana była w czarną koszulę zapinaną na połyskujące w blasku słońca guziki, krótkie spodenki oraz pasującą do stroju bransoletkę z drobnych koralików.
– Jak myślisz, poznam jakiegoś przystojnego Włocha? – zapytała Dorota, spoglądając z ożywieniem na mnie.
– Tak. Na pewno – zapewniłam ją.
Na razie nie rozmawiałyśmy więcej, oczekując startu. Większość pasażerów nie bała się szybowania, jedynie kilkoro dzieci marudziło i dygotało ze strachu. Samolot powoli wzniósł się do góry, a potem spokojnie zaczął swój lot. Poprosiłyśmy stewardessę o jakiś zimny napój dla orzeźwienia. Przyniosła nam sok jabłkowy w ładnych szklankach, a potem gdzieś zniknęła.
– Wiesz, że ta nowa sekretarka podrywała prezesa? Sama widziałam! – Dorota zaczęła nowy temat dotyczący jej pracy, a właściwie pogłosek.
Rozsiadła się na wygodnym fotelu, założywszy nogę na nogę.
– Naprawdę? No proszę, co za flirciara – powiedziałam tylko, ściskając w dłoni szklankę.
Nie miałam ochoty wdawać się w jakieś plotki, które uważałam za głupie i bezsensowne.
– Podobno ma męża, mało zarabiającego i chce uwieść prezesa dla kasy.
– Skąd o tym wiesz?
– Wieści szybko się rozchodzą, kochana. – Spauzowała na moment. – A, powiem ci, że ta z działu marketingu jest w ciąży. Chyba ze sporo starszym od siebie facetem…
Wzruszyłam ramionami na te rewelacje. Przecież nie pracowałam w tej korporacji, więc nie obchodziło mnie, co robili nieznajomi ludzie. Ja nie obgadywałam swoich znajomych z salonu kosmetycznego ani nikogo innego. Upiłam łyk chłodnego soku.
– Nie mam pomysłu na nową książkę – zmieniłam raptem wątek, który Dorota momentalnie podchwyciła, zapominając o rozsiewaniu plot.
– Musisz ją teraz pisać, Wioleto? – Zrobiła zdziwioną minę. – W czasie urlopu?
– Urlop można połączyć z pisaniem.
Marzyłam o tym, by wydać swoją powieść. Taką prawdziwą. Pisanie i czytanie powieści było moją największą pasją.
– Może napisz jakiś romans? Romans śmiertelniczki z wampirem? – Przyjaciółka jak zawsze wyskoczyła z jakimś śmiesznym, że aż żenującym pomysłem.
Moją twarz wykrzywił grymas niezadowolenia, który dobrze zamaskowałam.
– To oklepane. Muszę wymyślić coś, na co nikt inny jeszcze nie wpadł.
– Fantasy? Coś w stylu Harrego Pottera?
– Też nie. Coś całkiem oryginalnego. Kurczę, nie wiem. – Westchnęłam.
Samolot leciał swoim spokojnym tempem, a my zagadałyśmy się z Dorotą. Gadałyśmy o tym, co zwiedzimy w Rzymie. W pewnym momencie podszedł do nas szczupły mężczyzna mający ponad pięćdziesiąt lat. Jego broda była zupełnie ogolona, zaś włosy znacznie utkane siwizną. Miał na sobie białą, wyprasowaną koszulę z krótkimi rękawami oraz błękitne spodnie. Strój wyglądał na bardzo elegancki i gustowny, jakby nie z tej epoki.
– Przepraszam, wolne? – Mężczyzna obdarzył nas pytającym spojrzeniem.
– Tak – odparła Dorota.
– Dziękuję.
Usiadł przy oknie naprzeciw nas i uśmiechnął się lekko. Nie kwapił się jednak do rozmowy, bo przez parę minut milczał wpatrzony w szybę. Cisza stała się niezręczna.
– Lecimy do Rzymu na wakacje – zagadnęła łagodnie Dorota.
Odwrócił wzrok od okna.
– Ja na tydzień zatrzymam się w Neapolu u brata.
Milczeliśmy. Chwilę później mężczyzna uniósł brwi, jakby coś sobie przypomniał.
– Usłyszałem rozmowę pań… Czy pani jest pisarką? – zwrócił się do mnie z powagą.
– Jeszcze nie, zamierzam wydać pierwszą książkę.
– I szuka pani tematu?
Kiwnęłam twierdząco głową.
– Chciałbym opowiedzieć historię, którą mogłaby pani spisać. Prawdziwą historię. – Urwał, a jego nieco pociągła twarz przybrała majestatyczny, wręcz surowy wyraz.
– Naprawdę? – Nachyliłam się ku niemu.
– Tak. – Patrzył mi prosto w oczy, a jego broda zaczęła lekko drżeć.
– Jeśli nie chce pan…
– Chcę. Mam potrzebę opowiedzenia komuś mojej historii. – Głos mu się załamał przy ostatnich dwóch słowach.
Poczułam, jak moje serce zaczyna szybciej bić. Byłam trochę zaskoczona otwartością nieznajomego, aczkolwiek było mi to na rękę. Przecież potrzebowałam jakiejś motywacji, pomysłu do napisania powieści.
– Słuchamy. – Dorota patrzyła na niego z zainteresowaniem.
Posłał nam leciutki uśmiech, po czym uniósł palec w górę.
– Najpierw chętnie się czegoś napiję.
– Czego się pan napije? – zapytała moja przyjaciółka, od razu się prostując.
Była chyba gotowa zrobić wszystko, o co poprosi nieznajomy. Ewidentnie pragnęła tak jak ja, by jak najszybciej rozpoczął swą opowieść. Musiałyśmy jednak zaczekać.
– Wody.
Przywołałam stewardessę i zamówiłam dla nas chłodne napoje.
– Jestem Lech. – Podał nam dłonie.
– Wioleta.
– Dorota.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Po chwili stewardessa wróciła z trzema szklankami wody. Upiliśmy kilka łyków. Pan Lech westchnął z rozkoszy. Postawiliśmy szklanki na małym stoliczku przy fotelach. Rozsiadł się głębiej.
– Od czego zacząć? – zapytał retorycznie.
Milczałyśmy. Nie chciałyśmy go spłoszyć. Bałam się, że może nagle zmieni zdanie i nie zechce nic mówić. Spojrzał na nas przenikliwym wzrokiem.
Moja rodzina była bardzo zgrana. Mieszkaliśmy we Wrocławiu.
Miałem brata Dawida, był ode mnie młodszy o pięć lat. Szczupły, przystojny blondyn o uroczym uśmiechu. Kiedy tylko się uśmiechał, jego twarz wprost promieniała. Dziewczyny do niego wzdychały. Był świetnym nauczycielem matematyki. Dzieciaki go uwielbiały z wzajemnością. Żartowałem, że powinien uczyć polskiego, bo miał czarujący, niemal śpiewny głos. Mógłby wtedy dzieciom opowiadać lektury i wiersze, a one godzinami by go słuchały.
Mama zmarła w 1997 roku na raka. Ciężko przeżyliśmy jej odejście...
Tata był właścicielem popularnej restauracji „Gaj”. Ludzie lubili tam przychodzić, bo jedzenie było dobre, a klimat – przytulny. Nazwa wzięła się od naszego nazwiska. Gajewscy. Byłem kelnerem w naszej restauracji. Tam właśnie poznałem swoją przyszłą żonę. Jadzia przyszła zjeść obiad i zagadaliśmy się. Na koniec poprosiłem ją o numer telefonu. Umówiliśmy się na spotkanie i… tak zaczęła się nasza miłość. Pobraliśmy się trzy lata później. Urodziła nam się Renatka. Banalne, ale prawdziwe.
Pan Lech przerwał opowieść, wziął szklankę wody i upił łyk. Jego historia na razie wydawała się być nudna. Ot, przedstawiał swą rodzinę.
Jadzia była mądrą, uroczą, a do tego piękną dziewczyną. Brunetką o jasnej cerze, długich, czarnych włosach, szarych oczach. Rozpływałem się w jej uśmiechu. Rozumieliśmy się bez słów. Kiedy było mi źle na duszy, wystarczyło, że pogładziła mnie po policzku, a mi robiło się lżej… Koledzy zazdrościli mi tak wspaniałej żony… Nasza Renatka odziedziczyła po niej urodę.
Uśmiechał się lekko, gdy opowiadał o żonie i dziecku.
– Pięknie – oznajmiłam tylko i westchnęłam z rozmarzeniem.
Podchwyciłam, że mówił w czasie przeszłym o Jadzi. Czyżby umarła? Może rozstali się? Nie miałam odwagi na razie zadawać jakichkolwiek pytań. Zauważyłam, jak Dorota tłumiła w dyskretny sposób ziewanie.
– Może przejdę do bardziej interesującej części. – Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, kącikiem ust.
Obie kiwnęłyśmy twierdząco głową. Jego smętny uśmiech wzbudził we mnie zainteresowanie…
Piętnaście lat temu wybraliśmy się na wakacje do Kiełczowa. To wieś położona dwadzieścia kilometrów od naszego Wrocławia. Chcieliśmy zaszyć się w cichym, spokojnym miejscu z dala od miastowego zgiełku i hałasu. Pojechaliśmy tam w piątkę – ja, Jadzia, nasza sześcioletnia córeczka Renatka, Dawid i tata. Zatrzymaliśmy się u siostry taty, która jak zawsze przyjęła nas z otwartymi ramionami. Lubiłem jej gościnność. Serdeczność aż od niej biła.
Zapanowała cisza. Pan Lech splótł ze sobą dłonie i tak je trzymał. Powachlowałam się dłonią, było tak gorąco.
– Opowiadać dalej? – zapytał z niepewnością, zauważywszy, co robiłam.
– Oczywiście – powiedziałam szybko szczerze zaintrygowana.
Dorota także przytaknęła. Mężczyzna westchnął ciężko i kontynuował.
Kilka dni spędziliśmy pomaganiu cioci. A było co robić. Dojenie krów, oprzątanie obory… Dopiero w czwartek mieliśmy więcej czasu dla siebie. Postanowiliśmy pójść do kościoła mimo że było już po wieczornej Mszy Świętej. Wtedy Renię rozbolał brzuch. Ktoś musiał z nią zostać, więc Jadzia powiedziała, że ona się zajmie małą. Ja także chciałem zostać.
– Idźmy dzisiaj – powiedział Dawid, kiedy staliśmy w przedpokoju. – Jutro ciocia zaprosi koleżanki i będziemy musieli z nimi siedzieć. – Wyszczerzył białe, piękne zęby w uśmiechu.
Pacnąłem się otwartą dłonią w czoło.
– No tak! – zawołałem, bo zupełnie o tym zapomniałem.
Tata roześmiał się wesoło.
– Racja. Nie będziemy mogli się uwolnić.
Siostra taty lubiła wspólne piątkowe biesiadowanie z bliskimi przyjaciółkami. Nie musieliśmy z nimi być, ale opowiadały tak ciekawe anegdoty i historie rodzinne, że szkoda było ich nie słuchać.
– To idziemy. – W zabawnym geście machnąłem ręką na drzwi, zaś Dawid zachichotał i założył czapkę z daszkiem.
Poszliśmy we trójkę do kościoła. Po drodze żartowaliśmy i podziwialiśmy piękną wieś. Słońce jeszcze świeciło i wciąż było bardzo ciepło.
Przyjrzałem się tacie. Mimo siedemdziesięciu czterech lat miał szczupłą figurę oraz czarne włosy gdzieniegdzie utkane siwizną. Trzymał się dobrze, choć dokuczały mu bóle serca. Nie narzekał na swoje zdrowie. Był kochanym, pracowitym człowiekiem, chętnie pomagał innym…
Tu znów pauza. Pan Lech rozplótł dłonie i zamknął oczy.
– Źle się pan czuje? – zaniepokoiła się Dorota.
– Nie. – Chrząknął.
Kościół Matki Boskiej Różańcowej w Kiełczowie był malutki, ale miał w sobie jakiś urok. Przychodziłem za dziecka na Msze Święte. Do dziś pamiętam obraz błogosławionego księdza Lecha Ćwiekowskiego wiszący przy ołtarzu. Sprawił na mnie duże wrażenie. Stałem w osłupieniu i wpatrywałem się w niego jak zaczarowany. Nie wiem czemu. Czy dlatego że patrzył na mnie z taką miłością? Czy dlatego że ten pan w sukience, jak kiedyś myślałem, miał tak samo na imię?
Ucichł wyraźnie zadumany swoim wspomnieniem. Dopiero po chwili otworzył brązowe oczy, które wyrażały melancholię. Pokręcił głową. Chyba zdał sobie sprawę, iż panowało milczenie.
No więc tamtego dnia weszliśmy do kościoła i przeżegnaliśmy się. Panował tu przyjemny chłód. Ludzi jeszcze nie było. Tata i Dawid pierwsi usiedli w jednej z ławek na przedzie ołtarza. Podszedłem bliżej nich i spojrzałem chyba po raz tysięczny na obraz ks. Ćwiekowskiego. Był taki jak zawsze, choć teraz wydawało mi się, że widzę w jego oczach nieokreślony smutek. Jakby żal, że nie może mi czegoś powiedzieć. Choć byłem wierzący, uznałem to za zwidy.
Opuścił głowę i westchnął głęboko. Spoglądnęłam na niego z zatroskaniem.
– Jeśli pan chce, możemy…
– Nie, drogie dziecko. Opowiadam dalej – przerwał szeptem, nie patrząc na mnie i na Dorotę.
– Dobrze.
Usiadłem w ławce obok taty, Dawida i zacząłem się modlić. Po chwili boczne drzwi otworzyły się i stanął w nich znajomy proboszcz. Znaliśmy go bardzo długo, utrzymywaliśmy przyjazne stosunki. Zobaczywszy nas, uśmiechnął się i podszedł. Dalej się modliłem, siedząc obok brata, zaś tata wstał i zaczął szeptem rozmawiać z proboszczem. Ich miłe głosy wywołały u mnie wewnętrzną radość. Tata unosił krzaczaste brwi w zadowoleniu. W końcu podszedł do mnie i brata.
– Proboszcz chce ze mną porozmawiać – oznajmił cicho. – Niedługo wrócę.
– W porządku. – Byłem trochę zdziwiony.
– Okay. – Dawid podrapał się po ogolonej brodzie.
Tata poszedł wraz z proboszczem bocznym wyjściem.
Ku mojemu zdumieniu pan Lech zakrył dłońmi twarz.
– Boże… – wyszeptał.
Zerknęłam kątem oka na przyjaciółkę, a ona na mnie. Trwała chwila niezręcznej ciszy. Chciałyśmy powiedzieć, by przerwał opowieść.
– Panie Lechu… – Zgarbiłam się nad nim i dotknęłam jego ramienia.
Oderwał dłonie od twarzy, która była blada, aczkolwiek nie płakał. Wziął głęboki wdech i wydech. Wyprostowałam się, a Dorota odwróciła głowę w jego kierunku.
W bezruchu siedziałem z bratem na brzegu ławki. Wśród zupełnej ciszy słychać było nasze spokojne oddechy. Delektowaliśmy się duchową atmosferą. W pewnym momencie Dawid rozejrzał się uważnie dokoła, po czym pochylił się nade mną i wyszeptał mi do ucha:
– Ktoś na mnie patrzy.
Rozejrzałem się, ale nikogo nie dostrzegłem. Pochyliłem się również do niego.
– Pewnie zakochana dziewczyna za tobą przyszła – zażartowałem.
Wzruszył tylko ramionami.
– Nie róbcie tu schadzek. – Pogroziłem mu palcem w żartobliwym geście.
Lubił dowcipkować, ale tym razem nie było mu do śmiechu, gdyż jego twarz przybrała posągowy wyraz. Rozejrzał się nerwowo.
– Nie. To coś innego – powiedział szeptem.
Mimo woli znów omiotłem bacznym wzrokiem wnętrze kościoła. Ani żywej duszy.
– Idziemy. – Usłyszałem drżący głos brata i przeniosłem spojrzenie na niego.
Nie poznałem go. Zmienił się w jednej chwili. Jego broda się trzęsła. Był tak blady, jakby krew odpłynęła mu z twarzy.
– Dawidzie? – Zaczął ogarniać mnie dziwny lęk.
Złapał moją dłoń, ale ja tkwiłem oszołomiony jego wyglądem. Nigdy wcześniej nie widziałem go aż tak przerażonego.
– Idziemy. Szybko. – Dwa słowa wypowiedział z taką trwogą, że wstałem.
Wyszliśmy z ławki. Od razu skierował się do drugiego bocznego wyjścia, ciągnąc mnie za rękę.
Pan Lech przełknął głośno ślinę i zaczął rozmasowywać swoje czoło. Słuchałyśmy go z Dorotą z coraz większym zainteresowaniem.
– Stać! – Znienacka usłyszeliśmy za sobą męski głos.
Dawid przyspieszył i schowaliśmy się w zakrystii. Prędko zamknął za sobą drzwi. Ze strachem obserwowałem jak zastawił je krzesłem. Nie było tutaj nikogo.
– Co się dzieje? – zapytałem zdziwiony.
Ktoś zaczął walić pięściami do drzwi i krzyczeć wniebogłosy:
– Ej! Nie uciekaj!
– Pomóż mi! Drugie krzesło! – krzyknął brat, aż mnie zatkało.
Z jego gardła rzadko wydobywał się wrzask. Oddychał nierówno. Ustawiłem krzesło pod drzwiami, blokując dostęp. Spojrzałem na Dawida. Jego twarz pokrywał pot.
– Co się dzieje, do cholery?! – zawołałem.
– Cicho! – krzyknął piskliwie, rozglądając się tak gorączkowo, że myślałem, iż głowa mu odleci.
Nie było nigdzie wewnętrznych drzwi, a to oznaczało, że nie mogliśmy dalej uciec. Drzwi podskakiwały pod wpływem prób wdarcia się.
– Chowaj się! – zawołał Dawid, po czym wskoczył do drewnianej szafy.
Chciałem za nim wejść, ale powstrzymał mnie gestem dłoni.
– Ty gdzie indziej!
– Dlaczego?! – zdziwiłem się, bo szafa była duża.
Niespodziewanie popatrzył na mnie czułym spojrzeniem. Nie uśmiechał się.
– Kocham cię… – szepnął drżącym głosem, przytulając mnie.
Jego zachowanie bardzo mnie zaskoczyło, wprost odebrało mowę, ale odwzajemniłem jego mocny uścisk. Chwilę później popchnął mnie w stronę drugiej, mniejszej szafy. Wszedłem tam i kucnąłem wśród sutann księży. Drzwiczki trzasnęły. Zostałem sam w ciemności. Moje serce biło jak oszalałe.
Słyszałem odgłos wyważanych drzwi, a potem szybkie kroki. Ktoś wszedł do zakrystii. Dwaj mężczyźni krzyczeli:
– Wyłaź, szczurze!
– Wiemy, że tam jesteś!
Mimo że ich nie widziałem, wyobraziłem sobie, że są wielkimi facetami. Bardzo bałem się o braciszka. Czego od niego chcą? Czy mnie też szukają? Nie udawało mi się oddychać rytmicznie.
– Niech szczur żyje. Będzie go gryzło sumienie. – Raptownie odezwał się mężczyzna.
– Masz rację – odparł drugi, też z opanowaniem.
Trzasnęli drzwiami. Chyba wyszli. Bałem się poruszyć. To mogła być zasadzka. Wyjdziemy z Dawidem, a tam będą na nas czekać. Z nożem, pistoletem, siekierą… Boże!
Po chwili usłyszałem stłumiony głos:
– Jurek. To ja, Dawid. Jesteśmy bezpieczni.
Dreszcz przeszedł mi po plecach. Dreszcz ulgi czy strachu?
– Chodź. Jesteśmy bezpieczni.
Wstałem i wyszedłem z szafy. Brat stał naprzeciw mnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że zaraz powie: „Hej! Ale się dałeś nabrać!” i wybuchnie swoim perlistym śmiechem. Ale nie. Jego twarz odzwierciedlała czystą panikę – oczy wielkie, usta zaciśnięte, brew lekko drgająca, czoło mokre od potu. To wszystko dało mi znak, że dzieje się coś naprawdę niedobrego.
Wyszliśmy z zakrystii i stanęliśmy na korytarzu. Nastawiliśmy uszu. Nagle któreś drzwi z hukiem otworzyły się. Poczułem na plecach silne uderzenie, jakby ktoś na mnie runął. Upadłem na brzuch. Dawid coś krzyknął. Zaraz potem spróbowałem się podnieść, ale coś mnie przygniatało. Ktoś uwolnił mnie z tego ciężaru, bo mogłem przewrócić się na plecy. Zamrugałem powiekami. Skąd ta wielka, czerwona plama?!
– Matko Przenajświętsza! – zawył żałośliwie Dawid.
Dopiero wtedy…
Spojrzał przez okno i zaczął konwulsyjnie szlochać. Wiedziałam, że nie mogłam przerywać tej historii, jeśli chciałam wysłuchać ją do końca. A bardzo chciałam, choć coraz bardziej była straszna. Pan Lech odetchnął głęboko.
Dopiero wtedy zorientowałem się, że leżąca postać na podłodze to… proboszcz. Poznałem go po przerzedzonych włosach i czarnej sutannie. Miał twarz zmasakrowaną, całą zalaną krwią. Nie wiedziałem, gdzie są oczy, nos, usta. Czerwone dłonie były związane sznurami. Zemdliło mnie od tego potwornego widoku. Przeniosłem wzrok na swoją koszulę i spodnie. Były przesiąknięte krwią. Znów przekręciłem wzrok gdzie indziej, słysząc dziwny odgłos. To Dawid pochylał się i wymiotował.
Dawidowi przeszły wymioty po chwili. Mogliśmy uciekać, ale wiedzieliśmy, że gdzieś tu jest tata! Drzwi, z których wyrzucono proboszcza, były dalej otwarte. Nie widzieliśmy z Dawidem nic oprócz kawałka jasnej ściany i podłogi. Mimo że nie miałem przy sobie nic do obrony, zbliżyłem się do drzwi. Dawid stał za mną, trzymał przed sobą pięści.
– Czekaliśmy na was – powiedział ze spokojem obcy głos, w tym samym momencie, gdy wsunąłem głowę do środka.
To, co zobaczyłem, sprawiło, że od razu wszedłem do pokoju, a za mną Dawid. Zamarliśmy. Czułem, jak miękną mi nogi i jak brat z tyłu ściska mnie za ramię.
Panu Lechowi zaczęły delikatnie drżeć dłonie.
Jeden napastnik trzymał tatę za ramię, a drugą dłoń z pistoletem przykładał mu do skroni. Drugi napastnik celował w nas. Obaj mieli około trzydzieści lat. Ten drugi wyglądał na groźniejszego, miał przeszywający wzrok i grubszą sylwetkę.
– Wypuśćcie naszego tatę! – zawołałem gromko, widząc, że tata ma przerażone oczy i lekko drży.
Jakby mnie nie słyszeli, bo pierwszy, czarnowłosy, który trzymał tatę, uniósł głowę i kiwnął brodą na mojego brata.
– Chodź tu. Wtedy uwolnię tatuśka – rozkazał surowo.
Dawid posłusznie podszedł do nich. Napastnik faktycznie puścił z uścisku tatę, popychając go na podłogę. Zaraz chwycił za ramię Dawida i przyłożył mu lufę pistoletu do skroni.
– Wypuść mojego syna… – błagał tata, kiedy zdołał usiąść na podłodze.
Drugi, brązowowłosy napastnik obdarzył kolegę znaczącym wzrokiem, a potem spojrzał na przestraszonego Dawida, który o dziwo nie wyrywał się.
– Nie pochwaliłeś się rodzince, gnoju? – wycedził przez zęby.
Dawid w sposób gwałtowny pokręcił przecząco głową, rozszerzając oczy.
– Wasz Dawidek ma niewyżytego fiuta i smykałkę do narkotyków – oznajmił chłodnym tonem.
Kiedy twarz brata oblała się rumieńcem, doznałem dziwnego uczucia.
– Co? – szepnąłem.
– Handlował narkotykami i zgwałcił naszą siostrę. Prawda, Dawidku? – Brązowowłosy potrząsnął nim mocno, ale on milczał.
– To nieprawda. – Tata aż złapał się za włosy.
– Prawda – szepnął brat i spuścił głowę, jakby wstydził się.
Nie wierzyłem! On nie zrobiłby nic złego! Nie mogłem wydobyć słowa z wrażenia.
Pan Lech westchnął i oparł głowę o zagłówek fotela. Chyba opowieść trochę go zmęczyła.
Pierwszy napastnik uderzył Dawida w brzuch i rzucił go na podłogę. Brat zwinął się w kłębek. Jęknął. Aby go jeszcze unieszkodliwić, dostał cios w głowę. Znów jęknął, ale głośniej.
– Synu! – Tata chciał doczołgać się do niego, ale drugi oprawca strzelił w jego brzuch.
Krzyknął z bólu. Na moich oczach padł, trzymając się za powiększającą się czerwoną plamę.
– Nie! – krzyknąłem z rozpaczą, podbiegłem i ukląkłem przy nim.
– Uciekaj… – wychrypiał, oddychając z trudem, a ja chwyciłem go za dłoń.
– Spierdalaj stąd! – Wrzask napastnika odbił się echem o ściany.
Odepchnął mnie od konającego taty i wypchnął za drzwi, które z impetem zamknęły się za mną. Nie mogłem wejść innymi drzwiami, to było jedyne wejście do tego pokoju. Mieli pistolety. Nie miałem szans. Na widok nieżyjącego proboszcza zapłakałem.
Ułożył dłonie na kolanach.
Znienacka poczułem silną, wręcz żywą potrzebę pomodlenia się. Ruszyłem w stronę ołtarza. Klęknąłem przed obrazem księdza Ćwiekowskiego i zacząłem gorliwie prosić go w myślach o pomoc.
Księże Lechu… pomóż nam, błagam...
Po moich policzkach ciekły łzy. Wydawało mi się, że moje serce zaraz wyskoczy z klatki piersiowej.
– Wstań. – Usłyszałem w pewnym momencie wyraźny, łagodny głos.
Wstałem i rozejrzałem się, ale nikogo nie było. Poczułem, że ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. Znów rozejrzałem się, ale nie było żadnego człowieka.
– Idź tam. Zaufaj mi.
Jezu, chyba mam zwidy z tego wszystkiego…
Dotknąłem swojego gorącego czoła, a potem poszedłem powolnym krokiem na korytarz. Bałem się wejść do tego pokoju. Co tam zobaczę? Martwego brata z podziurawionym brzuchem? Śmiejących się i czyhających na mnie morderców?
Nastąpiła kolejna pauza. Po twarzy pana Lecha przebiegł niejednoznaczny cień zadumy. Zaczęłam odruchowo stukać lekko palcem o brzeg szklanki.
– Co było dalej? – zapytała cicho Dorota, kiedy już za długo milczał.
Pokręcił głową, wyrywając się z tego letargu.
Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do środka, a tam…
Och, Boże. Boże!
Z jego gardła wydostał się jęk. Ani to jęk radości ani smutku. Po chwili ciszy ciągnął dalej.
Takiego widoku naprawdę się nie spodziewałem! Dwaj napastnicy leżeli na podłodze związani sznurami. Żyli. Dawid i tata siedzieli na krzesłach. Żywi. Dawid miał tylko rozciętą wargę i siniaka na twarzy, zaś tata, który wcześniej wyglądał na konającego, teraz miał dobrze zabandażowany brzuch i oddychał równomiernie. Nie wierzyłem własnym oczom! Obydwaj spojrzeli na mnie z uśmiechami, potem odwrócili wzrok, a ich twarze jeszcze bardziej rozjaśniły się. Podążyłem za ich wzrokiem…
W tym momencie oczy pana Lecha zalśniły ze wzruszenia.
W fotelu siedział sam ksiądz Lech Ćwiekowski. Uśmiechał się delikatnie, nie pokazując zębów. Miał na sobie zieloną szatę. Czułem łzy napływające mi do oczu. Tym razem nie miałem halucynacji. Doskonale go widziałem. Był taki, jak na zdjęciach – lekko uśmiechnięty o czułym spojrzeniu.
– Dziękuję, przyjacielu… – szepnąłem roztrzęsiony.
W odpowiedzi kiwnął głową i uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Przesuwał wzrokiem po naszych osobach. Dawid i tata zdawali się również go widzieć. Po tych słowach ksiądz ruszył w stronę drzwi. Czułem nieopisaną radość. Potem zniknęli za drzwiami, a ja schowałem twarz w dłoniach i zacząłem chlipać…
Wiele wysiłku wkładał w swoją opowieść, bo twarz miał bladą i mówił już powoli.
Ktoś dotknął mojego ramienia.
– Leszek. – Usłyszałem przy uchu cichy głos taty.
Nie wiedziałem, czy ma na myśli mnie, czy zmarłego kapłana.
– Już dobrze. Ciii. – Dotyk taty działał na mnie uspokajająco.
Mimo że nie płakałem rzewnie, czułem głęboki smutek, że nie mogłem dłużej widzieć księdza Ćwiekowskiego. W końcu odjąłem ręce od twarzy i otworzyłem oczy.
– Uratował nas… – Westchnąłem. – Dlaczego nie uratował proboszcza? – spytałem łamliwym głosem.
– Widocznie tak Bóg chciał – szepnął Dawid z nieco zbolałą miną.
Napastnicy leżeli na podłodze, nie odzywali się, bo mieli usta zaklejone taśmą. Sznury skutecznie krępowały ich ciała. Nie było szansy, by uciekli. Pomału wyszedłem z bratem i tatą na korytarz. Przechodziliśmy obok proboszcza, kiedy nagle Dawid zatrzymał się.
– Stójcie – rozkazał cicho.
Stanęliśmy wszyscy, a Dawid klęknął przy proboszczu i pochylił się nad nim. Przez chwilę jakby nasłuchiwał, potem zwrócił twarz do nas.
– Żyje! Żyje!
Nie dowierzałem, więc też kucnąłem. Dotykając klatki piersiowej duchownego, ze zdziwieniem odkryłem, że powoli oddychał. Wyczułem tętno! Miał całą zakrwawioną twarz! Jak to możliwe?!
– Karetka!
Tata zadzwonił po pogotowie i policję. Jakiś czas później pogotowie zabrało żyjącego proboszcza, a policja – sprawców.
Proboszcz był w ciężkim stanie, ale przeżył. Kiedy wreszcie doszedł do siebie, tata otwarcie wyznał mu, kto nas wszystkich uratował. Proboszcz zrobił taką minę, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem, ale zamiast tego odpowiedział wzruszony, że nam wierzy. Poszedł pomodlić się do obrazu księdza Ćwiekowskiego, a my udaliśmy się za nim. Wszyscy złożyliśmy podziękowanie błogosławionemu księdzu.
Opuścił głowę na ramię, jakby wycieńczony tym słowotokiem.
– Piękne – szepnęłam, czując mrowienie w brzuchu.
– Czy… pana brat faktycznie handlował narkotykami? – odważyła się spytać Dorota.
Kiwnął twierdząco głową. Wychylił swą szklankę i upił ostatni łyk wody.
– Tak. I zgwałcił siostrę tych mężczyzn. Później w domu jeszcze raz się przyznał. Byliśmy w szoku, ale… – Jego twarz wykrzywił dziwny grymas. – Dawid przyrzekł, że nie zrobi nic więcej złego. Nie powiedzieliśmy więc policji.
Milczeliśmy. Każdy z nas musiał poukładać w głowie tę niesamowitą historię.
– Dawid założył rodzinę. Ma trzech synów i cudowną żonę. Obecnie mieszka w Neapolu. Utrzymujemy bliskie kontakty. – Rysy jego oblicza wypogodniały. – To dobry człowiek, tylko raz zdarzyło mu się zejść na złą drogę. Powiedział, że dzięki księdzu Lechowi odnalazł właściwy sens życia. – Umilknął, by pogładzić się po brodzie. – Natomiast Renatka mieszka razem ze mną we Wrocławiu. Studiuje informatykę.
Znów zapadła cisza.
– A… pana żona i tata? – Padło z moich ust, nim zdążyłam pomyśleć.
– Tata odszedł w spokoju, we śnie siedem lat po tamtym pamiętnym wydarzeniu. Miał osiemdziesiąt jeden lat… – Uśmiech pana Lecha od razu zgasł jak zanikające światło. – Jadzia… zginęła w wypadku samochodowym pięć lat temu. Ósmego lutego. W rocznicę śmierci księdza Ćwiekowskiego. – Zmrużył oczy.
– Współczuję. – Chciałam położyć dłoń na jego dłoni, ale się powstrzymałam.
– Ksiądz Lech chciał spotkać się z moją Jadzią. I spotkał się…
Coś wewnątrz mnie zadrżało, jakby ze smutku. Kolejne milczenie, tym razem nie odzywaliśmy się dłużej. Trwało to chyba z pięć minut. Dopiero gruby głos z głośnika wyrwał nas z zamyślenia:
– Proszę państwa! Za moment lądujemy!
– Mam nadzieję, że was nie zanudziłem. – Wysłał nam nikły uśmiech.
– Ależ skąd! – zaprotestowała żywo Dorota. – To była bardzo wzruszająca opowieść.
– Która wydarzyła się naprawdę. – Podkreślił każde słowo i nachylił się nade mną. – Pani Wioleto… chciałbym, żeby pani to spisała. Moje świadectwo wiary…
– Mogłabym? – Przełknęłam ślinę.
– Oczywiście. Niech idzie w świat. – Rozpromienił się na twarzy.
– Dziękuję. – Uścisnęłam jego dłoń.
Poczułam, jak samolot zbliża się do lądowania.
Wyciągnął ze swojej małej torby długopis i karteczkę. Zapisał swój numer telefonu.
– Mój numer telefonu. – Wręczył mi.
Kąciki jego ust leciutko się uniosły. Schowałam arkusik papieru do swojej torebki. Samolot wylądował, a po paru minutach pasażerowie zaczęli kierować się do wyjścia. Pożegnałyśmy się z panem Lechem i rozeszliśmy się. Spojrzałam na niebo, na którym świeciło mocno słońce. Zapamiętałam każde słowo tej niezwykłej historii, naprawdę...
Zwiedzałyśmy z Dorotą Rzym i odpoczywałyśmy. To były dwa tygodnie pełne wrażeń!
Po paru miesiącach miałam już spisaną historię pana Lecha. Kontaktowałam się z nim telefonicznie, on jeszcze coś dodawał, kilka małych drobiazgów do tej opowieści. Dwudziestego piątego stycznia wysłałam do polecanego przez koleżankę wydawnictwa, oczekując po cichu, że zaakceptują moją pierwszą powieść. Słyszałam, że trzeba długo czekać na odpowiedź. Dlatego moje zdziwienie było wielkie, kiedy odpowiedź otrzymałam dwa tygodnie później! Pozytywną! Zaciekawił ich temat! Cieszyłam się jak dziecko. Miałam uzbierane pieniądze, więc mogłam opłacić wydanie książki. Moje marzenie się spełni!
Tego szczęśliwego dnia udałam się do parku na wieczorny spacer. Chciałam się nieco ochłodzić po tych radosnych emocjach, jakie mi rano towarzyszyły. W parku było pusto i ciemno, jedynie latarnie świeciły swym blaskiem. Usiadłam na ławce koło brzozy. Odetchnęłam chłonnym powietrzem. Chwilę później jak spod ziemi ktoś wyrósł. Nie widziałam go dokładnie, tylko szczupłą sylwetkę. Jego już nie obejmował blask. Czarne ubranie zlewało się z otaczającą nas ciemnością.
– Kim jesteś? – zapytałam drżącym głosem.
Byliśmy sami w parku. Zaczęłam się bać, że coś mi zrobi…
Podszedł do mnie pewnym krokiem, a ja odruchowo zasłoniłam twarz dłońmi.
– Nie bój się. To ja, twój przyjaciel. – Głos był aksamitny.
Spojrzałam na niego z lękiem, który opuszczał mnie z każdą chwilą. Miał szlachetne rysy twarzy, gładko ogoloną brodę i brązowe, ulizane włosy. Poczułam, jak płoną mi policzki, miałam nadzieję, że nie zauważył tego.
To On.
– Niech Bóg cię błogosławi, Wioleto. – Uczynił w powietrzu znak krzyża.
Skłoniłam głowę. Wzruszenie ściskało moje gardło. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, po czym wolno zaczął iść alejką. Czułam wewnętrzne szczęście. To wspaniałe uczucie. Tego nie dało się opisać…
Dopiero wtedy w pełni uświadomiłam sobie, że dziś jest ósmy luty, rocznica śmierci księdza Lecha, a ja właśnie go spotkałam…
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witajcie!
W końcu mogłam znaleźć czas, napisać i wstawić to opowiadanie-niespodziankę. Znów tematyka religijna, aczkolwiek nieco z innej strony. Mam nadzieję, że tym razem również udało mi się Was pozytywnie zaskoczyć.
Z powodu osobistego nie wiem, kiedy pojawi się nowa opowieść. Chcę się teraz skupić na innej, dłuższej, prawdziwej powieści, którą nie jestem pewna, czy tutaj opublikuję.
A teraz... niespodzianka.
Pierwsza to korekta tekstów. Jeśli poszukujesz bety, zgłoś się do mnie! Jestem dobra z polskiego i z przyjemnością mogę sprawdzać Ci rozdziały/opowiadania. :) Będzie to również moje doświadczenie, ponieważ w przyszłości chcę zostać korektorem tekstów. Więcej o mojej becie przeczytaj w tym dziale.
Ślę Wam serdeczne uściski i może do zobaczenia! ♥
Piękna opowieść. Normalnie zakochałam się. Przez chwilę myślałam że opowieść powiedziana przez pana Lecha to prawda. Masz talent do pisania.
OdpowiedzUsuńBloga daje do obserwowanych i czekam na następną historię :)
All the love xxx
Dziękuję. :)
UsuńTa tematyka trochę nie moja, ale też mi się podobało. Może dlatego nie moja, że mi jest ciężko w takie rzeczy wierzyć, więc wszystko mi się wydało takie bajkowe. Ale to moje podejście, dlatego to nie umniejsza jakoś mojej sympatii do Ciebie i Twoich opowiadań, bo tak samo poruszyło, i tak samo mi się spodobało, co poprzednie.
OdpowiedzUsuńNo i idąc za tym moim podejściem, to choć panu Lechowi współczułam targających nim emocji, to chyba bym się na miejscu dziewczyn popukała w głowę i powiedziała, że to bujda na resorach. Zachowanie Wiolety mi się jednak podobało i ciekawa jestem tej książki – a może to właśnie ona, taka pełnometrażowa, długa powieść, z pełnymi opisami i emocjami bohaterów przekonałaby mnie do takich cudów?
Było krótko, więc i komentarz krótki, bo niewiele mi przychodzi do głowy, prócz tego, że mi się podobało, bo to było coś innego od tego, co ja mam w głowie, przez co mnie zaciekawiło. Czekam na kolejną opowieść – mam nadzieję, że mimo wszystko znajdziesz czas i coś wrzucisz :)
PS: Dwa dni po wstawieniu a ja jestem z komentarzem. Czy tylko ja jestem w szoku? :)
Dziękuję. :)
UsuńTrochę rzeczywiście przypomina poprzednie opowiadanie. Tematyka znów dość kontrowersyjna, a wydarzenia jeszcze bardziej niż ostatnio, ale uważam, że wyszło bardzo ładnie. Historia jest wzruszająca, fajnie też wplotłaś historię w historię. Czytało się szybko i przyjemnie :)
OdpowiedzUsuńDziękuję. :)
UsuńWitaj!
OdpowiedzUsuńNa ocenialni Wspólnymi Siłami pojawiła się ocena twojego bloga. Zachęcam do zapoznania się z treścią i nie ukrywam, że liczę na komentarz ;)
http://wspolnymi-silami.blogspot.com/2016/08/89-ocena-bloga-rzeka.html
Pozdrowionka,
Skoiastel.
Hmm. po przeczytaniu tej opowieści mam mieszane uczucia. Po pierwsze z całym szacunkiem do Ciebie. Sovbedlyy wszystko wydaje mi się zbyt mało wiarygodne. Nie sądzę, aby ktoś koimpletnie nieznajomy tak chętnie opowiadał o swoim życiu przypadkowym towarzyszom podróży. Sa Poza tym, to wszystko w ogóle jest bardzo, drastyczne. Napastnicy, zmasakrowana twarz proboszcza, cudowne ocalenie z rąk księdza, hmm za dużo tutaj wszystkiego. Po drugie już chyba kiedyś zwracałam na to uwagę masz sporo błędów oprzątanie obory u ciotki, garbienie się, zamiast pochylania na kimś, skręcanie wzrokiem, łamliwy głoś. Te wyłapałam z tekstu tak na szybko. W kontekście tego, iż proponujesz pomoc przy korekcie tekstu wygląda to nieco dziwnie. Być może niepotrzebnie się czepiam i istnieje proste wytłumaczenie, ale naprawdę z trudnością rozumiałam treść. Mam nadzieję, że nie poczujesz się dotknięta, Sovbedly.
OdpowiedzUsuńDziękuję. :) Nie jestem dotknięta Twoją opinią, cieszę się, że mówisz to, co myślisz. Postaram się poprawiać swój styl pisania i nie być aż taka drastyczna w swych opowieściach.
UsuńJednak chciałam napisać, że co innego są moje opowieści, a co innego sprawdzanie cudzych opowiadań, gdzie skupiam się głównie na błędach technicznych. ;)
Twój blog - Opowieści Sovbedlly - Opowieści pisane z pasją! - został właśnie wylosowany na Blog Miesiąca - Wrzesień w kategorii Inne !
OdpowiedzUsuńBędzie on dumnie reklamowany na Katalogowym Świecie przez okrągły miesiąc, w bocznej kolumnie szablonu.
Blog zostanie również wpisany do zakładki Blogi Miesiąca gdzie pozostanie na stałe, można w niej zostawiać również komentarze. Dodatkowo w kategoriach w których jest zapisany, pod opisem pojawi się dopisek o wyróżnieniu oraz blog zostanie dodany do specjalnej kategorii "Blog Miesiąca".
Pozdrawiam, gratuluję i życzę weny!
Avery.