07 maja 2016

"Szlachetność" cz. I


     Życie człowieka dzieli się na poszczególne etapy stopniowo ulegające przeobrażeniu. Każdy rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu, zostawiając za sobą dobrą bądź złą przeszłość. Nic nie jest stałe i monotonne. Nasze życie to nieustanna wędrówka z jednego miejsca w drugie. Człowiek jest istotą, która lubi się przemieszczać i zazwyczaj nie usiedzi długo w jednej lokalizacji. Zmiana otoczenia ma wiele powodów. Sytuacja życiowa. Ucieczka. Chęć zmiany klimatu.
  Ja także zaczynam kolejny okres w życiu. Zobaczymy, jak to będzie. Nie ukrywam, że mam lekką tremę. W końcu wkraczam w całkiem nowe środowisko ludzi. Przywitali mnie ze spokojem, zaakceptowali. Nie było to gorące powitanie. Przecież mnie nie znają. Nie jestem z tych, którzy żądają pochwał lub prezentów…

     Nadchodzi moja kolej. Zbliżam się do mównicy i spoglądam z powagą na zebranych.
      – Z jednego są wszyscy, to znaczy z Boga i Jego Miłości. Nikt nie powstał i nie istnieje poza Nim. – Rozpoczynam swoje kazanie. – Ci, którym się tak wydaje, owszem, przyjmują łaskę - dar istnienia i życia, ale robią z nią to, co im się podoba, wykorzystując istnienie nawet po to, aby życie i miłość niszczyć. To misterium wolności, jaką Bóg daje stworzeniu, ale ten sam Bóg zapowiada sąd i rozliczenie z otrzymanych talentów i ich użytkowania. Źródło istnienia wszystkiego jest Jedno - Bóg!
  Wszyscy słuchają mnie z wielką uwagą. Po paru minutach kończę monolog i odchodzę od mównicy. Siadam na krześle w kącie, podczas gdy na ołtarzu pojawia się ministrant, by wygłosić Słowo Boże.
  To moja druga Msza Święta, jaką odprawiam w tym miasteczku.
  Po Mszy podziwiam ubogie wnętrze kościoła. Nie ma tutaj przepychu. Główny ołtarz jest ozdobiony pięknymi, lecz skromnymi rzeźbami przedstawiającymi sceny z życia św. Józefa. Po bokach wiszą dwa obrazy przedstawiające świętych. Czerwony dywan, jakim wyłożono trzy schodki przed ołtarzem, jest wytarty. Po prawej stronie znajduje się mały ołtarz, również skromny. Kolumny niemal zlewają się ze śnieżnymi ścianami. Tęczowe witraże ukazują chrześcijańskie tradycje. Sufit stanowią kasetony zdobione złotymi symbolami i ornamentami. Brązowe ławki potrzebują odmalowania. Posadzka podłogowa jest jasna i bez wzorów.
     – Proszę księdza. – Słyszę damski głos.
     – Słucham? – Odwracam się.
     Obok mnie stoi starsza kobieta podparta o laskę. Jest zawstydzona moją obecnością, ale zmusza się od mówienia:
     – Chciałam powiedzieć, że… mówił ksiądz piękne słowa na Mszy. Dziś i ostatnio. – Uśmiecha się lekko.
     Jestem onieśmielony komplementem.
      – Bóg zapłać. – Posyłam jej szczery uśmiech, a ona odchodzi.
     Wtedy zbliża się do mnie mężczyzna. Chce się u mnie wyspowiadać. Siadam na krześle przy kratkach konfesjonału i zakładam stułę, a on klęka na klęczniku. Najpierw wypowiadam formułę spowiedzi, a potem zachęcam go do mówienia.
     – Moja żona mnie zdradziła. Widziałem ją z innym mężczyzną. Bardzo mnie zraniła, zadała mi ból. Chce, żebym do niej wrócił, ale nie potrafię. Proszę księdza o pomoc, bym umiał wybaczyć krzywdę, jaką mi wyrządziła – oznajmia skruszony parafianin.
     – Prawdziwa miłość wybacza i jest cierpliwa, łaskawa. Jednym z dowodów miłości jest odpuszczenie. Pan Jezus wybaczył swoim oprawcom, ludziom, którzy go zadręczyli. Otoczył ich nieustającym umiłowaniem. Umarł dla nich na krzyżu. Poświęcił swoje życie dla innych. Św. Paweł pisał do wierzących w Efezie: "Bądźcie jedni dla drugich uprzejmi, serdeczni, odpuszczając sobie wzajemnie, jak i wam Bóg odpuścił w Chrystusie." – wyjaśniam łagodnym głosem.
     Mężczyzna patrzy na mnie z pewną nieufnością.
       – Czyli ksiądz myśli, że mam wybaczyć żonie?
      – Oczywiście. Każdy człowiek powinien przebaczać. Nie da się jednak zapomnieć o upokorzeniu albo przykrości. Nie można tego zupełnie wymazać z pamięci, ale można odpuścić winy. Zapewne w twoim sercu głęboko utkwił cierń, którego twoja żona nie będzie mogła wyjąć, ale z czasem ta rana zabliźni się – przerywam, by zaczerpnąć powietrza. – Jeśli naprawdę kochasz żonę, przebacz jej i obdarz ją szczęściem, a ona wynagrodzi ci wszystko. Nie pozwól, by żal zagnieździł się coraz bardziej w twojej duszy, bo to uczucie będzie was oboje niszczyło. Nie dopuść do tego, przyjacielu.
      Nastaje długa cisza. Tak długa, że myślę, iż mężczyzna poszedł, albo coś mu się stało. Wtedy słyszę jakiś ruch. Podnoszę głowę i widzę spoglądające na mnie mądre oczy. Chyba daje mi do zrozumienia, że to wszystko. Wstaję i wychodzę z konfesjonału. Parafianin również.
     – Bardzo dziękuję księdzu. – Ma w oczach łzy wzruszenia.
     – Proszę składać podziękowania nie mi, a Panu Bogu. – Splatam przed sobą dłonie.
     Ściska mnie życzliwie, a ja czuję wewnętrzną radość, widząc ulgę na jego twarzy.

  Przyszedłem wcześniej na kolejną Mszę. Idę przyśpieszonym krokiem w kierunku dyptyku, by zobaczyć, czy wszystko zostało przygotowane. Parafian jeszcze nie ma. Omiatam bacznym wzrokiem ołtarz. Nagle wśród ciszy słyszę szloch. Odwracam głowę. Czy mi się przesłyszało? Płacz powtarza się. Powoli podchodzę do ławek, z której dochodzi głos. Nachylam się. Około trzynastoletnia dziewczynka siedzi skulona na ławce z kolanami podciągniętymi pod brodę.  
  – Hej – mówię cicho.
  Podnosi szybko głowę i spogląda na mnie ze strachem. Milczy.
  – Co się stało?
  Znów milczy. Kucam przy niej.
  – Ukradli mi książkę… – szepcze, ocierając łzę z policzka.
  – Nie płacz. Dam ci pieniądze i kupisz nową. – Mój głos brzmi bardzo łagodnie.
  Zerka na mnie z niedowierzaniem.
  – Naprawdę?
  – Tak. Chodź. – Z uśmiechem wyciągam do niej dłoń.
  Dziewczynka pociąga nosem. Jeszcze nie docierają do niej moje słowa, ale po chwili przez jej twarz przemyka delikatna wesołość. Wstaje. Wchodzimy do zakrystii. Tam wyciągam z torby czterdzieści złotych i podaję dziecku.
  – Proszę. Kup sobie książkę.
  Niepewny wzrok skupia się na pieniądzach, a potem na mnie.
  – Dziękuję! Dziękuję! – Dziewczynka przytula się do mnie, a ja mocno otaczam ją ramionami.
  Trwamy w uścisku, a później odsuwamy się od siebie.
  – Jak masz na imię? – zagaduję życzliwym tonem.
  – Małgosia. – Uśmiecha się.
  – Gosiu, zaraz będzie Msza...
  – Wygania mnie ksiądz? – W jej oczach dostrzegam błysk rozbawienia. – Ja zostaję. Moi rodzice przyjdą.
  Jestem mile zaskoczony tymi słowami.
  – Cieszę się. – Wygładzam swoją zieloną szatę liturgiczną.
  Wychodzimy z pokoju, a potem z plebanii. Wracamy do kościoła. Parafianie po kolei wchodzą głównym wejściem i zasiadają w ławkach. Żegnam się z Małgosią, po czym idę na zakrystię. Po dwóch minutach rozlega się srebrzysty dzwonek, a ja wkraczam na ołtarz. Prowadzę Mszę. Po pewnym czasie mówię:
  – Pokój Pański niech zawsze będzie z wami.
  – I z duchem twoim – odpowiadają wszyscy.
  – Przekażcie sobie znak pokoju.
  Ściskają swoje ręce, przekazując sobie znak pokoju i miłości. Biorę hostię, łamię ją nad pateną i cząstkę wpuszczam do kielicha, mówiąc cicho:
  – Ciało i Krew naszego Pana, Jezusa Chrystusa, które łączymy i będziemy przyj­mować, niech nam pomogą osiągnąć życie wieczne.
  W tym czasie ludzie śpiewają. Wkrótce potem następują obrzędy zakończenia Mszy.
  – Pan z wami. – Rozkładam ręce.
  – I z duchem twoim – wołają chórem wierni.
  – Niech was błogosławi Bóg wszech­mogący, Ojciec i Syn, i Duch Święty. – W powietrzu czynię znak krzyża.
  – Amen.
  – Idźcie w pokoju Chrystusa.
  – Bogu niech będą dzięki.
  Po skończonej Mszy kościół pustoszeje. Będąc w zakrystii, ubieram zwykłą, czarną sutannę stanowiącą mój strój codzienny. Później wychodzę z kościoła. Słońce wita mnie, świecąc promieniami prosto w twarz. Mrużąc oczy, podchodzę do tabliczki ogłoszeń stojącej w pobliżu wejścia. Czytam w myślach ogłoszenie.
  – Nie mam pieniędzy na leki dla chorego taty. – Słyszę drżący damski głos.
  – Na pewno ci nie pożyczę – odpowiada arogancko starszy pan.
  – Ja naprawdę nie mam, przysięgam…
  – Phi! A stroić się masz za co!
  – Ale… ale ja…
  Podchodzę do nich.
 – Mogę panią poprosić? – mówię delikatnym głosem.
  Oboje patrzą na mnie zdziwieni. Milczą.
  – Nalegam – dodaję stanowczo.
  Na twarzy pani Skrzypczak wstępuje wyraz niezrozumiałej dla mnie tremy.
  – Do widzenia – szepcze do staruszka, który nawet nie raczy jej odpowiedzieć.
  Czuję na sobie jego świdrujące spojrzenie, gdy kieruję się ku plebanii razem z kobietą, która po chwili wchodzi za mną do codziennego pokoju księży. Zamyka drzwi i staje na środku. Mimo że jest przy kości, wydaje się być taka krucha…
  – Słucham księdza. – Ani to stwierdzenie ani pytanie.
  Kładę swą podręczną torbę na krześle. Już po chwili wyciągam ku pani Skrzypczak dłoń z banknotami.
  – Proszę. To ze szczerego serca.
  Jej źrenice nieco się rozszerzają, a na policzki wstępuje rumieniec.
  – Nie… nie mogę tego wziąć. – Zniża głos do ledwo słyszalnego szeptu.
  – Ależ może pani.
  Spuszcza głowę. Czarne włosy opadają jej na twarz.
  – Księże Wiktorze… ja naprawdę nie mogę.
  – Proszę przyjąć pieniądze. – Zachęcam ją w subtelny sposób, uśmiechając się. – Trzeba sobie pomagać.
  – Nie.
  Wkładam jej do kieszeni kurtki czterysta złotych.
  – Bóg zapłać, księże Wiktorze. – W oczach pani Skrzypczak lśnią pierwsze łzy.
  Jest zawstydzona. Podchodzi do mnie i ściska. Ja także lekko ją obejmuję.
  – Musi pani być silna dla taty. On tego potrzebuje. Pomodlę się, by Bóg dał pani wiele wytrwałości – oznajmiam najczulszym głosem, na jaki mnie stać.
  W odpowiedzi pani Skrzypczak wybucha płaczem ze wzruszenia…

  Jestem w tej parafii od dwóch miesięcy. Na plebanii, na pierwszym piętrze jest kilka pokoi wynajmowanych przez księży. Ja także tam mieszkam, aby sprawować codzienne obowiązki w kościele i być bliżej Boga. Mieszkańcy szanują mnie, obdarzają prawdziwą sympatią. Lubią przychodzić na moje nabożeństwa. Jak sami mówią, moje kazania są uczuciowe, głoszone z głębi duszy. Odwdzięczam się im różnorodną pomocą. Pomagam ubogim i chorym ludziom, jak tylko potrafię. Organizuję różne zbiórki dla biednych, w wolnych chwilach zajmuję się nawet wyprowadzaniem psów na spacery. Lubię dawać wsparcie. Rozpiera mnie radość, że wszystko tak się ułożyło. Przyzwyczaiłem się do tego małego, urokliwego miasteczka. Do większego miasta jest dziesięć kilometrów.
  Wychodzę na przechadzkę. Choć na intensywnie błękitnym niebie gości słońce, wcale nie jest ciepło. W tym roku mróz przykrywa krajobraz białym, lśniącym nalotem. Dzisiejsza minusowa temperatura jest sprzyjająca dla świeżego śniegu, który sypie od rana i nie daje oznak, by miał przestać w najbliższym czasie. Przemierzam drogę chodnikiem, oddychając mroźnym powietrzem i słysząc przyjemny dźwięk skrzypiącego pod stopami śniegu.
  – Księże Wiktorze! – Ciszę zakłóca męski głos.
  Podnoszę głowę. Po drugiej stronie ulicy stoi dwoje młodych ludzi. Uśmiecham się i przechodzę na drugą stronę.
  – Szczęść Boże! – Witam ich z życzliwością.
  – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – odpowiadają jednocześnie, po czym Aldona mówi poważnym głosem:
  – Mamy do księdza sprawę… – Przerywa.
  – Jaką?
  – Wiemy, że pewnie ksiądz jest zajęty, ma dużo zajęć… – jąka się wyraźnie, dotykając nerwowo swojego szala.
  Krystian lekko szturcha ją łokciem w bok.
  – Wyduś to z siebie – mruczy odrobinę zniecierpliwiony.
  – Chcielibyśmy, żeby ksiądz udzielił nam ślubu. Za dwa tygodnie. – Aldona patrzy na mnie z wielką koncentracją.
  Milczę wpatrzony w dal.
  – Jeśli księdzu nie odpowiada to nie… – dodaje zaraz.
  – Nie widzisz, że się zastanawia? – wtrąca Krystian, pocierając swoje ramię.
  Mój wzrok wędruje ku ich twarzom.
  – A nie możecie poprosić kogoś innego? – odzywam się z powściągliwością.
  – Nie. Bo my… uwielbiamy kazania księdza. Tylko ksiądz umie tak cudownie prowadzić Msze.
  – I naszym marzeniem jest, aby to właśnie ksiądz udzielił nam ślubu – dopowiada Aldona niemalże błagalnie.
  Kładę dłonie na ich ramionach.
  – Bóg zapłać za miłe słowa – mówię dobrodusznie. – Mam napięty harmonogram, ale zobaczę, co da się zrobić. Przyjdźcie w czwartek na plebanię. O siedemnastej.
  – Serdeczne Bóg zapłać! – Krystian ściska mnie za rękę.
  Żegnają się i odchodzą. Sympatyczna z nich para. Aldona jest mądrą, rudowłosą dziewczyną, posiadaczką uroczych piegów i szlachetnego serca. Natomiast Krystian to wysoki, zabawny szatyn o krótko przystrzyżonych włosach i umyśle matematycznym. Obserwuję ich, aż skręcili za róg ulicy. Spaceruję dalej. Podnoszę dłoń w geście pozdrowienia, widząc idącego z naprzeciwka i prowadzącego rower księdza Edwarda.
  – Szczęść Boże! – wita mnie.
  – Szczęść Boże. Gdzie się ksiądz wybiera? – zagaduję go.
  – Do mieszkania. Wracam ze sklepu.
  Kiwam głową ze zrozumieniem, patrząc na niego z uwagą.
  To wysoki trzydziestoparolatek o smukłej sylwetce. Jego blond włosy są zaczesane na bok. Gładko ogolona, kwadratowa twarz i szare oczy zazwyczaj wyrażają powagę. Trzy zmarszczki przecinają jego czoło. Rzadko kiedy widzę go radosnego. Można powiedzieć, że posągowość to jego drugie imię.
  – Jak się ksiądz czuje? – W jego głosie słyszę troskliwość.
  – Dobrze, dziękuję.
  – Nie jest ksiądz zmęczony tymi obowiązkami?
  – Nie, radzę sobie – odpowiadam uprzejmie. – To nie są obowiązki, tylko niesienie pomocy innym.
  – Gdyby ksiądz potrzebował pomocy… chętnie wyręczę księdza. – Obdarza mnie przeszywającym spojrzeniem.
  – Naprawdę nie trzeba, księże Edwardzie. – Kładę mu dłoń na ramieniu.
  – Dobrze. – Chrząka. – Zmarzłem. Idę się rozgrzać.
  – Z Bogiem. – Uśmiecham się.
  Powtarza moje słowa tyle że cicho, nie odwzajemniając mojego uśmiechu. Wymija mnie i idzie przed siebie. Naciągam czapkę na głowę i ruszam w dalszą drogę.
  Wkrótce później docieram do parku. Drzewa uginają swe konary od dużej ilości puchu, powodując, że przybierają kształt wielkich, śniegowych kul. Nikogo nie ma o tej porze. Siadam na ławce. W pewnym momencie zauważam siedzącego po drugiej stronie parku chłopca mającego mniej więcej trzynaście lat. Ku mojemu zaskoczeniu jest on ubrany w brudny, zielony sweter i wytarte jeansy. Dygocze z zimna. O Boże! Zaraz zmarznie na kość! Podchodzę prędkim krokiem do niego.
  – Cześć – mówię ze spokojem. – gdzie są twoi rodzice?
  Zero reakcji.
  – Nie jest ci zimno?
  – Nie. – Pada oschła odpowiedź.
  – Przecież widzę, że cały się trzęsiesz… – Przerywam. – Idź do domu, bo się przeziębisz, dziecko.
  – Nie chcę iść. – Wzrusza ramionami, unikając mojego wzroku.
  – Zaprowadzę cię do domu. – Kucam przy nim, a on odsuwa się nieco.
  – Nigdzie nie pójdę! Zostaję tu na zawsze! – W jego głosie rozbrzmiewa irytacja.
  – Chcesz zachorować?
  Podnosi głowę. W oczach błyska złość.
  – Nie! Ale do domu nie wrócę!
  Wzdycham z rezygnacją.
  – Zapraszam cię na gorącą czekoladę – orzekam takim tonem, by nie spłoszyć dziecka.
  – Nie idę z nieznajomym. – Odchyla lekko głowę, jakby się mnie bał.
  – Jestem ksiądz Wiktor.
  – Przyjaciel pana Jezusa? – Zainteresowany zerka na mnie.
  – Można mnie tak nazwać. – Uśmiecham się ciepło, słysząc to określenie.
  – Ja mam na imię Kamil.
  – Miło cię poznać.
  Chwila ciszy.
  – Chodź na czekoladę. – Zachęcam delikatnie. – Rozgrzejesz się.
  Na szczupłej twarzy uwidacznia się dziecięca ufność.
  – Okay.
  Wstajemy. Daję Kamilowi swoją czapkę i szal. Jest zdziwiony moim gestem, ale ubiera. Ruszamy w stronę pobliskiej kawiarenki. Nigdy nie widziałem tego chłopca w kościele… Może należy do innej parafii? Przez krótką drogę nie odzywamy się ani słowem. Wchodzimy do środka kawiarni urządzonej w jasnych, stonowanych barwach. Przyjemnie jest tu spędzić czas, tym bardziej, kiedy jest pusto jak teraz.
  – Nie mam pieniążków, żeby zapłacić… – Kamil robi smutną minę.
  – Zapłacę. Spokojnie. – Unoszę kciuk w górę dla pocieszenia i płacę.
  Zamawiamy dwie czekolady i siadamy przy wolnym stoliku naprzeciw siebie.
  – Mieszkam niedaleko. – Chyba czyta w moich myślach.
  Uśmiecham się. Nie chcę pytać gdzie dokładnie mieszka, aby nie wyjść na niezrównoważonego człowieka.
  – A pan?
  – Ja mieszkam niedaleko kościoła. – Przygładzam swoje brązowe, zaczesane na bok włosy.
  Dziecko dmucha swą parującą czekoladę. Wydaje się być nieco rozluźnione.
   – Już mi cieplej. – Wzdycha z rozmarzeniem.
  – Cieszę się – wyznaję z nieskrywaną autentycznością.
  – A pan to ciągle ubiera się na czarno? I w sukienkę?
  – Tak. To codzienny strój księdza.
  – To latem musi być panu gorąco.
  Kiwam twierdząco głową, a kąciki moich ust drgają w uśmiechu.
  Ach ta dziecięca ciekawość…
  Czuję się dziwnie, słysząc „pan”. Każdy nazywa mnie księdzem, tak powinno się mówić, jednak z niewytłumaczalnego powodu nie upominam dziecka.
  – Pewnie cieszysz się, że masz ferie.
  – Jasne! – Wydaje z siebie wesoły pisk.
  – Kamilku… – Chrząkam. – Nie widziałem ciebie i rodziców kościele… – Podejmuję temat z ostrożnością, obejmując dłońmi szklankę.
  Zapanowuje niezręczna cisza. Twarz chłopca staje się kredowa.
  – Nie wychodzę nigdzie z rodzicami – odzywa się cicho.
  Nie mam odwagi, by pytać o więcej.
  – Szkoda. – Też szepczę i upijam łyk napoju.
  – Wielka szkoda… – Patrzy na mnie takim wzrokiem, że serce omal nie pęka mi na pół.
  Odstawiam szklankę na stolik. Nie mogę się powstrzymać, aby nie pogłaskać Kamilka po krótkich, brązowych włosach. Głaszczę go z niezwykłą czułością. Wtedy kąciki jego ust opadają w dół, a po policzkach popływają pierwsze łzy.
  – Co się stało? – Cofam szybko ręce.
  – Nikt tak nie robił… od dawna… – Zaczyna chlipać.
  Jestem wstrząśnięty. Nie spodziewałem się takiej reakcji na dotyk.
  – Och. – Ciężkie westchnienie wydobywa mi się z ust. – Kochanie.
  Słowo „kochanie” powoduje jeszcze większy szloch, który z kolei natęża żal w mojej duszy.
  – Jestem bardzo smutny. – Zgnębiony głos sprawia, że wstaję i podchodzę do Kamilka.
  Czuję na sobie czyiś baczny wzrok. Rozglądam się. Nikogo nie ma. Chcę przytulić dziecko, ale siadam na swoim miejscu. Dotyk może wywołać nową falę płaczu.
  – Dlaczego jesteś smutny? – Kładę dłonie na stoliku i splatam ze sobą.
  – Bo… bo… – Przerywa. – Nie powiem.
  – Mnie możesz powiedzieć, Kamilku…
  – Nie znam cię. – Unika kontaktu wzrokowego.
  Doznaję uczucia, iż w życiu tej uroczej istotki dzieje się co złego. Bardzo złego. Muszę dowiedzieć się co. W dyskretny sposób.
  – Zaufaj mi. Nie bój się.
  – Ja… muszę już iść. – Wstaje w okamgnieniu.
  Pierwsza szansa przepadła.
  Usuwam się na bok. Kamil dopija swoją czekoladę, a ja swoją. Otwieram usta, by powiedzieć, że odprowadzę go do domu. Ale rezygnuję z tego. Zamiast tego mówię:
  – Zabierz czapkę i szalik.
  – Naprawdę? Mogę? – Obdarza mnie niedowierzającym spojrzeniem.
  – Oczywiście.
  – Dziękuję, proszę pana. – I wychodzi z kawiarni.
  Może następnym razem uda mi się go skłonić do zwierzeń. Jeśli będzie następny raz…

  Następnego dnia wchodzę na plebanię do tak zwanego salonu, w którym przeważnie duchowni spędzają czas i jedzą posiłki. Tutaj także są przyjmowani goście. Przy stole siedzą już dwaj kapłani i jedzą obiad. Siadam naprzeciw nich.
  – Smacznego. – Życzę z uśmiechem.
  – Dziękujemy – odpowiada ksiądz Edward.
  – Surówka jest przepyszna. – Aksamitny głos księdza Dariusza sprawia, że wbijam w niego wzrok.
  Smukły, trzydziestoletni mężczyzna ma kręcone, czarne jak smoła włosy. Twarz bez zarostu dodaje mu młodzieńczego uroku. Szare oczy uzewnętrzniają bystrość, zaś uśmiech – śnieżnobiałe zęby. Sprawia bardzo pozytywne wrażenie, nawet pozytywniejsze niż ksiądz Edward.
  – Faktycznie, bardzo dobra – stwierdzam po spróbowaniu surówki z pora, która jednak jest dla mnie za słona.
  Nastaje chwila ciszy.
  – Zgłosiło się do mnie narzeczeństwo. Chcą koniecznie, żebym za dwa tygodnie dał im błogosławieństwo ślubne, ale ja wtedy mam spotkanie z młodzieżą. – Rozpoczynam temat.
  – To niech ksiądz odmówi narzeczonym. – Głos księdza Edwarda jest obojętny.
  – Są tacy kochani… Nie mam sumienia im się sprzeciwiać.
  – To co ksiądz zrobi?
  – Czy któryś z was mógłby zastąpić mnie na spotkaniu z młodzieżą? – pytam z nadzieją.
  – Chciałbym, ale nie mogę. – Ksiądz Edward strzepuje ze swego ramienia niewidzialny pyłek.
  Kieruję wzrok na milczącego księdza Dariusza.
  – A ksiądz?
  Na dźwięk mojego głosu lekko drga i posyła mi roztargnione spojrzenie.
  – Słucham?
  – Czy mógłby ksiądz zastąpić mnie na spotkaniu z młodzieżą? Za dwa tygodnie?
  – Niech ksiądz spokojnie idzie na to spotkanie, a ja udzielę ślubu. – Widać, że nieuważnie mnie słucha.
  – Młodzi mnie obrali i nie chcą innego kapłana. Zależy im na mnie.
  – Ach. – Na jego twarzy maluje się rozczarowanie, chwilę później entuzjazm. – Skoro tak… zastąpię księdza.
  To było naprawdę niezwykłe. Dwie emocje tak wyraźnie się odznaczały, jakby to były dwa kolorowe krążki, z których każdy z osobna rzucił swe światło na jego twarz. Rozczarowanie i entuzjazm. Nie myślę o tym dłużej, bo radość wypełnia moją duszę.
  – Bóg zapłać. – Kiwam twierdząco głową i upijam łyk herbaty.
  – Lubią księdza, księże Wiktorze. – Ksiądz Edward przeczesuje palcami swe blond włosy, patrząc na mnie.
  – Cieszy mnie to, ale naprawdę nie wiem za co.
  – Za wspaniałe przemówienia na Mszach. Mam dreszcze, gdy słyszę głos księdza.
  – Niech ksiądz nie przesadza. – Macham delikatnie dłonią, czując się stremowany.
  – Mówię prawdę. W kazaniach księdza jest coś niesamowitego. Aż chce się ich słuchać.
  W jego poczciwym głosie i tym przeczesywaniu włosów jest coś dziwnego, nie umiem tego nazwać. Moje oczy wędrują ku księdzu Dariuszowi. Jego usta otwierają się i otwarte tak drżą lekko, jakby próbowały się zamknąć.
  – Księże Dariuszu? Wszystko w porządku? – Niepokoję się.
  – Tak – szepcze tylko.
  – Marnie ksiądz wygląda…
  – Jestem zmęczony i głowa mnie boli.
  – Może ksiądz jest przeziębiony? – Patrzę na niego zatroskany. Kiedy nie odpowiada, dodaję: – Niech się ksiądz położy.
  Potwierdza lekkim ruchem głowy i przełyka ślinę. Wstaje. Powolnym krokiem wychodzi z pokoju. Kończę jeść obiad. Po chwili przychodzi starsza, niska gospodyni ubrana w kuchenny fartuch. Jej rude włosy są spięte w kok.
  – Bardzo nam smakowało. – Chwalę z uśmiechem.
  – Takie słowa z ust księdza Wiktora… Zaszczyt. – Pomarszczona twarz pani Teresy promienieje w uśmiechu.
  – To prawda – wtrąca dostojnym głosem ksiądz Edward, którego twarz cały czas jest posągowa.
  – Wprawiacie mnie w zakłopotanie. – Wzdycham.
  Później wychodzę na dwór. Moim oczom ukazuje się nowa warstwa śniegu. Tej nocy znowu napadało. Trzeba będzie odśnieżyć… Raptem dostrzegam samotnego Kamilka stojącego na chodniku. Jest ubrany w to samo co wczoraj, tylko że nie ma mojego szalika i czapki. Podchodzę do niego.
  – Dzień dobry – witam jego przyjaźnie.
  Patrzy na mnie trochę zlękniony.
  – Dzień dobry. – Jego głos sugeruje niepewność.
  – Co tu robisz?
  – Przyszedłem na spacer.
  – Sam? – Rozglądam się w poszukiwaniu rodziców.
  Milczy.
  – Gdzie twoi rodzice, Kamilku?
  – Nieważne – szepcze, przestępując z nogi na nogę.
  – Widzę, że ci zimno. Zaprowadzę cię do domu…
  – Nie chcę wracać do domu.
  – Czy rodzice wiedzą, że tu jesteś?
  – Tak.
  Słyszę jakiś dziwny dźwięk. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to burczenie brzucha, na pewno nie mojego.
  – Jesteś głodny? – Spoglądam przenikliwie na chłopca, który spuszcza głowę, jakby się zawstydził.
  – Tak… – Potwierdza lekkim ruchem głowy.
  Żal ściska mnie za gardło.
  – Chodź, zjesz ciepły obiad.
  – Nie mogę, proszę pana.
  – Nie zostawię cię głodnego. – Mój głos jest łagodny. – Proszę, nazywaj mnie księże Wiktorze.
  Chyba pomyślał o czymś niemiłym, gdyż jego twarz wykrzywia dziwny grymas.
  – Dobrze. A potem będę musiał pójść do domu, proszę księcia?
  Uśmiecham się mimowolnie, usłyszawszy przekręcone słowo.
  – Tak, Kamilku.
  – Szkoda… – Wzdryga się. – Ale to potem…
  Dziwi mnie jego smutek, ale nie pytam o jego powód. Wchodzimy na plebanię, a potem do codziennego pokoju. Księży nie ma. Proszę chłopca, by usiadł przy stole, a następnie wchodzę do kuchni. O dziwo nie zastaję tam pani Teresy. Gdzie się podziała? Podgrzewam na talerzu kotlet i ziemniaki. Niosę go z ostrożnością do pokoju i stawiam na stole przed Kamilem, któremu na widok jedzenia z ust pociekła lekka ślina. Siadam naprzeciw niego. Próbuje delikatnie i wzdycha.
  – Ale dobre! Zapomniałem, jak smakuje...
  – Twoja mama nie gotuje?
  – Gotuje tylko zupy. Nie smakują mi… – mówi dziecko z nieskrywanym rozgoryczeniem. – Głupie zupy! – dodaje z jeszcze większym żalem.
  Jestem zdziwiony tymi słowami. Milczymy przez parę minut. Podnoszę się i staję z tyłu krzesła Kamila i pochylony, obejmuję jego szyję szczupłymi ramionami.
  – Nikt mnie tak nie przytulał… – szepcze.
  Gdy zaczyna łkać, delikatnie go kołyszę.
  – Co się dzieje? Powiedz mi, proszę.
  – Nie mogę… powiedzieć… księciu… – Szlocha między słowami.
  Nachylam się tak, że moje usta dotykają miękkich włosów. Do moich nozdrzy dostaje się wyraźny zapach potu. Prostuję się i staję bokiem, by chłopiec mógł mnie dobrze widzieć.
  – Kamilku, czy… w twoim domu dzieje się coś złego?
  – Nie mam w co się ubrać. – Przełyka ślinę z trudem.
  – Zapomniałem czegoś. – Niespodziewanie odzywa się ksiądz Edward, który wszedł do pokoju. – O, ma ksiądz gościa.
  Odwracam do niego głowę.
  – Tak.
  – Szczęść Boże – zwraca się poważnym głosem do chłopca.
  – Dzień dobry, księciu. – Patrzy na niego.
  Doskonale widzę, jak zaskoczenie w jego oczach przemienia się w dociekliwość. Chyba nadmierną dociekliwość.
  – Mówi się księże.
  – Aha.
  – Jestem ksiądz Edward.
  – Kamil.
  Podają sobie ręce. On delikatnie ściska dłoń dziecka, które wydaje się być speszone. Uśmiecha się, ale ksiądz jak zwykle pozostaje zupełnie poważny. Nawet jego kąciki ust nie podnoszą się choćby w lekkim uśmiechu. Podchodzi do kąta i bierze w ręce torbę leżącą na pufie.
  – Muszę iść. Wybaczcie. Zostań z Bogiem – mówi do Kamila, po czym wychodzi z pokoju.
  Jakież to było dziwne! Gdyby organizowano konkurs na najbardziej obojętną twarz człowieka, ksiądz Edward chyba zająłby pierwsze miejsce.
  Gdy drzwi za nim zamykają się, przenoszę wzrok na chłopca.
  – Dziękuję. – Odsuwa od siebie pusty talerz. – Muszę… iść do domu.
  – Powiedz najpierw, jaki masz problem – mówię subtelnym głosem.
  – Mama nie kupuje mi nowych ciuchów… – Waha się. Nagle wstaje. – Mama czeka na mnie.
  – A tata?
  – Taty… nie ma. – Kamil skubie serwetkę leżącą na stole.
  Chcę zapytać: „Jak to nie ma?”, ale zdziwienie za bardzo ściska mnie za gardło. Głaszczę dziecko po włosach. Tym razem nie płacze pod wpływem mojego dotyku. Uznaję to za dobry znak.
  – Masz rodzeństwo? – Jestem zaskoczony, że pytanie samo wyrywa mi się z ust.
  – Nie.  
  Posyłam mu smutny uśmiech.
  – Idź. Mama będzie się martwiła… – Odsuwam się lekko.
  – Ona nie martwi się o mnie. – Wzrusza ramionami i patrzy na mnie przygnębiającym wzrokiem. Rusza do drzwi. – Do widzenia, księciu.
  – Do zobaczenia.
  Kamil znika za drzwiami, ale melancholia wisząca w powietrzu zostaje. Siadam ciężko na krześle.
  Co się stało z jego tatą? Nie wiem, ale muszę jakoś pomóc biednemu dziecku…
  Wstaję, ubieram czapkę z pomponem i wychodzę na dwór. Oddalający się Kamil jest w zasięgu mojego wzroku. Maszeruję za nim w bezpiecznej odległości. Muszę zobaczyć, gdzie mieszka. Nie jest świadomy, że go śledzę, gdyż ani razu nie ogląda się za siebie. Nadążam za jego szybkimi krokami. W końcu docieramy na ulicę, która okazuje się być krótkim, stumetrowym odcinkiem pozbawionym asfaltu. Kilka parterowych domów z nieotynkowanymi ścianami stoi w głębi zaniedbanych podwórek. Między nimi stoi wiekowa, wysoka kamienica z czerwonymi murami i brudnymi oknami. Wśród małych domków prezentuje się groteskowo. Kamil staje przed nią, a ja chowam się za rogiem. Chłopiec tkwi w bezruchu, jakby wahał się, czy ma wejść do środka. Po chwili decyduje się na to. Zaraz potem moje nogi same ruszają za nim.
  Klatka schodowa odstrasza swoim wstrętnym wyglądem i nie grzeszy czystością. Na podłodze leżą kawałki szkła, a po kątach walają się różne papierki i puste puszki po piwie. Żarówka świeci słabym światłem. W powietrzu unosi się zapach papierosów i stęchlizny. Krzywię lekko nos. Ciemne od brudu ściany dodają temu miejscu ohydności. Szkoda, że nikt nie dba o porządek… Wpatruję się kolejno w drzwi mieszkań.
  – Czego tu? – Obcesowy głos sprawia, że odwracam się gwałtownie.
  Przy mnie stoi otyły, łysy mężczyzna. Tatuaże smoka na niebywale umięśnionych ramionach prezentują się odrażająco. Ma na sobie upaprany podkoszulek i krótkie spodenki.
  – Szukam chłopca. Kamila. – Nie potrafię dobrać właściwych słów.
  – Gawrona?
  – Nie znam nazwiska… Ma krótkie, brązowe włosy i jest szczupły. – Zastanawiam się, co jeszcze powiedzieć, bo Kamil chyba nie ma znaków szczególnych.
  – No, to Gawron – odburkuje mężczyzna, cały czas patrząc na mnie surowo. – Mieszka na drugim piętrze pod dwunastką. – Przerywa i dodaje drwiącym tonem: – Syn tej zasranej dziwki.
  Przemilczam jego ostatni komentarz.
  – Bóg zapłać.
  Wtem na jego kamiennej twarzy wyłania się jeszcze ostrzejszy wyraz, choć mam wrażenie, że oczy są rozbawione.
  – Księżulek. Tak myślałem. – Prycha ze wzgardą i zaciska mocno wysuniętą szczękę. – Spadaj. – Wymija mnie.
  Zbyt głośny trzask drzwi sprawia, że drgam. Wchodzę po schodach, a gdy jestem na drugim piętrze, wodzę wzrokiem po drzwiach mieszkań. Napotykam dwunastkę mieszczącą się na samym końcu obskurnego korytarza. Drzwi są z jednym zamkiem pomalowane na pomarańczowy kolor.
  Zapukać, czy odejść stąd jak najszybciej? A jeśli otworzy mi jego matka, co mam powiedzieć? Duch Święty podpowiada mi, iż nie mogę się wycofać.
  Biorę głęboki wdech i delikatnie naciskam guzik obok drzwi. Rozlega się ostry, niemal ogłuszający dzwonek. Kiedy nikt nie otwiera, dzwonię jeszcze raz. Cisza. Kamil nie chce mi otworzyć? Przytykam ucho do drzwi, ale nic nie słyszę. Chyba faktycznie nikogo nie ma. To znak z nieba, że mam więcej tu nie przychodzić. Powoli odchodzę. Wtedy dobiega mnie dźwięk otwieranych drzwi. Odwracam się. Przede mną w bliskiej odległości stoi kobieta. Pierwsze co rzuca mi się w oczy, to gruby, znoszony szlafrok ciasno owinięty wokół talii. Przesuwam spojrzenie wyżej. Krótkie blond włosy są w całkowitym nieładzie. Upiornie blada twarz i podkrążone oczy ukazują strach, a sine usta przywodzą na myśl cienką kreskę.
  – Kim pan jest? – szepcze.
  – Dzień dobry… – Opuszcza mnie odwaga, gdy kobieta skupia na mnie wzrok.
  Słyszę dobiegający z głębi mieszkania znany mi głos:
  – Kto to?
  Kobieta odwraca głowę.
  – Pan od ulotek, Kamilciu! – odpowiada głośno i zwraca się do mnie już normalnie: – Czego pan chce?
  Przełykam ślinę.
  – Pomyliłem mieszkania. Przepraszam. – I oddalam się.
  Rozlega się za mną trzask drzwi. Ogarnia mnie dziwne uczucie, którego nie potrafię rozszyfrować. Wychodzę na zewnątrz i z jakiegoś niezrozumiałego powodu chowam się za rogiem kamienicy. Moje płuca wciągają świeże powietrze, by oczyścić się z nieprzyjemnych zapachów. Po około dziesięciu minutach matka Kamila wychodzi na dwór. Jest ubrana w krótką, czerwoną spódniczkę i obcisłą bluzkę z głębokim dekoltem. Jej włosy są spięte w wysoki kok. Ma torebkę zawieszoną przez ramię. Staje na chodniku i rozgląda się, jakby na kogoś czekała. Po chwili podchodzi do niej mężczyzna wyglądem przypominającym umięśnionego olbrzyma. Mam wrażenie, że zaraz zje wzrokiem obfite piersi kobiety niemalże wyskakujące z bluzki.
  – Nie mam dużo czasu – mówi beznamiętnym głosem matka Kamila.
  Śmiech mężczyzny przypomina krakanie kruka. Idą kilkanaście kroków i stają między dwoma wielkimi pojemnikami na śmieci. Zbliżam się trochę i kucam przy pojemniku. W ten sposób ich nie widzę. Moje serce wali jak oszalałe. Słyszę odgłos rozsuwanego suwaka, a po chwili ciche, kobiece jęki. Jestem tym zniesmaczony, ale mimo chęci nie mogę stąd odejść. Pięć minut później oboje wyłaniają się zza zaułka. Matka Kamila wygładza sobie pomiętą spódnicę, zaś olbrzym zasuwa rozporek spodni. On wyciąga z kieszeni pieniądze i daje jej. Ona przyjmuje je i odchodzi w stronę kamienicy. Gdy znika w jej wnętrzu, do olbrzyma podchodzi szczupły mężczyzna, który jest mały w porównaniu z nim. Sięga mu do pach.
  – Szybki numerek jest zawsze spoko – odzywa się chudzielec i podnosi głowę, by spojrzeć na olbrzyma.
  – Ano. – Wsadza wielkie dłonie do kieszeni kurtki.
  – Gdzie można ją spotkać?
  – Tam gdzie zawsze. Przy ruchliwej drodze.
  – Jest dobra?
  – Jeszcze jak. Dziwka świetnie obciąga – mówi olbrzym takim tonem, że dreszcze przebiegają mi po plecach.
  Kolega chyba jest pełen uznania, bo gwiżdże.
  – Jak w ogóle znalazłeś adres jej adres? – Unosi brwi w rozbawieniu.
  – Moja sprawa. – Ożywienie na twarzy olbrzyma od razu znika i pojawia się złość. – Czego ty się, do diabła, tak pytasz?
  – Wyluzuj, stary. – Chudzielec podnosi otwarte dłonie, jakby się poddawał.
  Tamten odwraca od niego głowę. Jego wzrok pada na mnie. Chowam się głębiej, opierając plecy o mur budynku. Czuję, jak mój żołądek wykonuje obrót. Słyszę przez moment ich głosy, a potem zapanowuje cisza. Wychylam się lekko. Poszli. Wciągam powietrze, ostre i lodowate jak brzytwa przecinająca moje gardło, gdy spływa do płuc.
  Matka Kamila sprzedaje swe ciało. To jest niepojęte!
  Moja chęć udzielenia pomocy Kamilkowi wzrasta.

  Kolejny dzień. Nie mam dużo zajęć, więc wybieram się w odwiedziny do pana Skrzypczaka. Chcę zanieść mu makowca zrobionego przez gospodynię. Ubieram płaszcz, buty, a potem wychodzę z plebanii. Idę wolno odśnieżonym chodnikiem. Po niedługim czasie docieram pod blok mieszkalny. Nie jest tu brudno, ale też nie za ładnie. Taki zwykły blok. Wchodzę na pierwsze piętro, po czym pukam do drzwi mieszkania.
  – Szczęść Boże, księże Wiktorze! – odzywa się staruszek po otwarciu mi drzwi.
  – Szczęść Boże. Mogę wejść? – mówię delikatnym głosem.
  Uśmiecha się, ukazując spore braki w uzębieniu, a zmarszczki pojawiają się na niemalże całej wymizerowanej twarzy.
  – Oczywiście. Proszę.
  Wchodzę do środka. Pan Skrzypczak zaprowadza mnie do salonu, idąc o lasce.
  – Co księdza sprowadza?
  – Przyszedłem w odwiedziny. – Uśmiecham się i pokazuję mu reklamówkę z ciastem. – To makowiec od pani Tereski, gospodyni.
  – To miło, że ktoś o mnie pomyślał. Bóg zapłać. – Jego twarz pozostaje promienność. Odbiera ode mnie reklamówkę i stawia ją na stole. – Woda w czajniku niedawno się gotowała. Napije się ksiądz herbaty?
  Palce zaczynają mu się trząść.
  – Kawy chętnie. Niech się pan nie nadwyręża – odpowiadam. – Dla pana herbatę?
  – Tak. Owocową. – Staruszek pociera sobie czoło. – Dziękuję, księże Wiktorze. – Siada ciężko w ciemnobrązowym fotelu.
  Idę do kuchni. Chwilę potem wracam z dwiema szklankami, kawy i owocowej herbaty. Siadam na kanapie naprzeciwko pana Skrzypczaka.
  – Jak się pan czuje? – Wpatruję się w niego życzliwie.
  Jest przy kości w naprawdę sędziwym wieku. Jego siwe włosy są przerzedzone. Ma opadniętą lewą powiekę, która sprawia wrażenie opuchniętej.
  – Choroba płuc strasznie mnie wykończyła. – Wzdycha ciężko. Patrzy na mnie matowym, prawym okiem. – Teraz często mam problemy ze wstaniem z łóżka i chodzeniem. Nie będę ukrywał, jest ze mną źle… – Przerywa.
  – Dojdzie pan do siebie. Musi pan odpocząć. – Staram się go pocieszyć.
  Wsypuję łyżeczkę cukru do kawy i ją mieszam.
  – Ja już nie wychodzę z domu. – Jego głos łamie się. – Jestem ciężarem dla córki.
  Nachylam się i kładę dłoń na wychudzonej dłoni staruszka, którą trzyma na stole.
  – Proszę tak nie mówić. Nie jest pan dla nikogo ciężarem.
  – Tylko tak ksiądz mówi. – Zabiera swoją dłoń.
  Przysuwam pojemniczek ze śmietanką i podważam paznokciem foliowe zamknięcie. Kilka białych kropel zabarwia kawę na jaśniejszy kolor.
  – Może… mógłbym jakoś pomóc.
  Pan Skrzypczak milczy przez moment, unikając mojego wzroku. Nagle taksuje mnie osowiałym spojrzeniem.
  – Wie ksiądz, mam jedną prośbę… – Przerywa, jakby wahał się, czy dalej mówić.
  – Słucham? – Zachęcam z łagodnością.
  – Ksiądz piękniej modli się, niż ja… – mówi z powagą, a jego lewa powieka zaczyna drgać. – Pomodli się ksiądz o to, żebym miał spokojną śmierć?
  Jestem nieco zdziwiony, ale nigdy bym mu nie odmówił. Jego zmęczone oblicze wywołuje u mnie boleść serca. Wstaję i klękam na środku na dywanie. Składam ręce i po cichu zaczynam odmawiać modlitwę. Jest ona szczera, płynie z głębi mego serca.
  – Jezu, ty cierpiałeś na krzyżu i umierałeś w agonii. Proszę Cię, byś w bezbolesny, spokojny sposób sprowadził do siebie brata. Niech on nie przechodzi przez podobne katusze. Amen.
  Po skończeniu modlitwy wstaję.
  – Bóg zapłać. – Z ust pana Skrzypczaka wydobywa się westchnięcie, a po chwili podnosi się z trudem.
  – Idę na chwilę do pokoju.
  – Pomogę. – Podaję mu dłoń, ale on ją odtrąca i chwyta za laskę.
  – Nie trzeba.
  – Pan jest słaby...
  – Jaki ja słaby! – woła z oburzeniem.
  Widząc, że nic nie zdziałam, odsuwam się lekko na bok. Wychodzi z salonu ślimaczym krokiem, trzymając się kurczowo laski. Siadam na kanapie i upijam parę łyków kawy. Mój wzrok pada na regał z książkami. Wstaję powoli i podchodzę bliżej. Przejeżdżam delikatnie palcem po grzbietach okładek, patrząc na tytuły. Przeważają książki historyczne, wśród których można znaleźć jakiś romans. Przenoszę spojrzenie na piękne, oprawione w ramy dzieło wiszące na naprzeciwległej ścianie. Obraz przedstawia papieża. Dlaczego wcześniej go nie widziałem? Obserwując szlachetną twarz papieża, oddaję się głębokim myślom.
  Jak pomóc państwu Skrzypczak? Może zaoferuję opiekę duchową bądź materialną…
  Zaczynam się niepokoić. Odczuwam pewne napięcie wiszące w powietrzu. Wybiegam z salonu. Łapię za klamkę od drzwi pokoju. Zamknięte! Szarpię za klamkę. Po chwili drzwi ustępują. Wbiegam do środka. Pan Skrzypczak leży na łóżku przykryty kocem. Śpi. Podchodzę bliżej. Odkrywam koc. Klatka piersiowa staruszka nie unosi się i nie opada. Ma ręce położone wzdłuż tułowia. Twarz jest zastygnięta w wyrazie bezmiernego spokoju, a oczy są zamknięte. Kąciki ust są lekko podniesione, jakby w nieznacznym uśmiechu. Zmęczony staruszek prawdopodobnie położył się na chwilę i zasnął. Na zawsze…
  – Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie… – mówię szeptem i robię znak krzyża.
  Tkwię w bezruchu, cały czas patrząc na staruszka.
  Jezus mnie wysłuchał. Czy z tego powodu powinno zrobić mi się lżej na duszy?
  Wychodzę z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Wchodzę do salonu. Mój wzrok od razu pada na szklankę do połowy pełną. Niedopita herbata. Biorę w dłonie szklankę i gładzę ją palcem, jakby to był najcenniejszy przedmiot na świecie. Wzdycham cicho i stawiam ją na stole. Wyciągam komórkę ze swej torby. Wybieram numer.
  – Szczęść Boże! – wita mnie pani Skrzypczak.
  – Szczęść Boże – mówię normalnym głosem. – Gdzie pani jest?
  – W pracy.
  – A jestem w odwiedzinach u pani taty…
  – Cieszę się, księże Wiktorze – mówi swobodnie.
  – Proszę zwolnić się z pracy i przyjechać do mieszkania.
  – Coś się stało z tatą? – W jej głosie słyszę niepokój.
  – To nie rozmowa na telefon.
  – Co z tatą?!
  – Pani tata… odszedł – oznajmiam smutno.
  Cisza, a potem trzask rozłączanego połączenia. Wydaje mi się, że nie uwierzyła. Postanawiam na nią zaczekać w razie, gdyby przyjechała. Siadam na kanapie. Po dziesięciu minutach rozlega się dźwięk otwieranych drzwi, a później nadchodzących kroków. Staje przede mną pani Skrzypczak. Jej twarz jest upiornie blada z przerażenia. Nasze spojrzenia krzyżują się.
  – Księże Wiktorze? – szepcze. – Gdzie tata?
  Zaprowadzam ją do pokoju. Na widok nieżyjącego ojca zasłania sobie usta dłonią. Klęka przy łóżku i wybucha płaczem. Jestem onieśmielony, słuchając konwulsyjnego szlochania, jednak nierozważnie by było, gdybym teraz poszedł.
  – Och… tatusiu... – Jej głos drży.
  Po chwili kładzie się na łóżku obok niego. Podchodzę do niej.
  – Proszę nie płakać. Tata jest w domu Pana – mówię opanowanym głosem. – Już teraz nie cierpi…
  Pani Skrzypczak podnosi głowę i patrzy na mnie oczami pełnymi łez. Otwiera usta, ale chyba nie może wydobyć żadnego słowa. Jej głowa z powrotem styka się z głową ojca.

 ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Witajcie!
Pierwsza część za nami. Ten temat, religijno-społeczny bardzo mi pasuje i nie ukrywam, iż wspaniale mi się tworzy to opowiadanie. Cały czas piszę w narracji pierwszoosobowej, która sprawia mi czystą przyjemność, choć czasem w niektórych przypadkach też ogranicza zakres fabuły. Jednakże uwielbiam stawać się daną postacią i opisywać cały świat jej oczami! :)
Jestem ciekawa Waszych opinii o "Szlachetności", więc pozostawiam je Wam, kochani! Jestem zawsze wdzięczna za każde słowo w komentarzach! Dziękuję, że jesteście ze mną! 
Ślę Wam uściski i do zobaczenia w drugiej części!
 



Calliste Secret Templates