01 lipca 2016

"Szlachetność" cz. III

 

Trafiłem do celi z czterema więźniami kryminalnymi.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – witam ich, trzymając w rękach piżamę więzienną w paski.
Siedzący więźniowie przerywają grę w karty. Ich czujny wzrok wbija się we mnie. Wszyscy są jakby wyżsi ode mnie i silniejsi.
– Za co? – pyta jeden z nich.
– Nadużywanie wolności sumienia.
Spoglądają po sobie, a później na mnie.
– Paragraf.
– Sto dziewięćdziesiąt cztery – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– To na wieki wieków – rzuca inny więzień.
– Mam nadzieję, że na krócej.
Kładę ubranie na łóżku, następnie siadam obok nich. Przedstawiamy się sobie, a oni wyznają mi, za co odsiadują. Wszyscy za morderstwa…
– Utopiłem swoją starą. Zdradzała mnie. Taka była z niej ladacznica – wyjaśnia bez skrupułów ciemnowłosy mężczyzna w dojrzałym wieku.
– A ja zadźgałem teścia nożem. Ostro się pokłóciliśmy – wtrąca drugi, całkowicie łysy, uśmiechając się pod nosem.
– Miło mi panów poznać. Gdyby ktoś potrzebował jakiejś posługi, to służę – mówię dobrodusznym głosem, zignorowawszy ich zdania.
Trzeci więzień gwiżdże, patrząc na mnie zbyt przenikliwym wzrokiem. Ma wyraźną bliznę na lewym policzku, jakby ktoś rozciął skórę.
– Aniołek się znalazł. – Prycha z ironią.
Zimna noc jest dla mnie pewną udręką. Prycza jest niewygodna. Ze snu budzi mnie szept więźnia recydywisty leżącego nade mną.
– Proszę księdza…
– Tak? – szepczę, podnosząc głowę.
– Ja… nie wiem, jak to powiedzieć.
– Proszę mówić.
– Byłem… u spowiedzi dwadzieścia lat temu i… teraz chciałbym… się wyspowiadać.
Nie jestem zaskoczony jego wyznaniem. Zgadzam się bez protestu.

Na śniadanie przyniesiono mi dwie kromki chleba i szklankę herbaty. Skromne jedzenie przywodzi mi na myśl szarą rzeczywistość Kamila Gawrona. Monotonne obiady składają się z zupy i dwóch kromek chleba, żeby oszukać głód i zapchać żołądek byle czym.
Trzymając w dłoni kubek, zastanawiam się, kto mógłby wrobić mnie w gwałt dziecka. Po godzinie drzwi otwierają się, a w progu staje barczysty policjant.
– Ktoś chce cię widzieć – mówi oschłym tonem.
Serce zaczyna mi szybciej bić.
– Kto?
Nie odpowiada, tylko bierze mnie pod ramię i zaprowadza do osobnego pomieszczenia. Stoliki są oddzielone od siebie przezroczystą ścianą. Po jednej stronie siedzą więźniowie, a po drugiej ich goście. Z daleka dostrzegam czekającego księdza Edwarda. Obdarza mnie czujnym spojrzeniem od głowy do stóp, jakby nie dowierzał, że to ja. Siadam naprzeciw niego i biorę w dłoń leżący obok telefon.
– Szczęść Boże – odzywam się po chwili.
– Ale księdza urządzili… – mówi współczująco, bez przywitania.
Ze zdziwienia nie mogę wydobyć z siebie głosu.
– Księże Wiktorze, co się dzieje?
Jego twarz wyraża gama uczuć. Zaskoczenie, litość, smutek i… radość, która góruje nad pozostałymi emocjami. To coś dziwnego…
– Zostałem niewinnie oskarżony… – Przerywam, gdyż te straszne słowa nie mogą mi przejść przez gardło.
– O co?
– O zgwałcenie chłopca.
Ksiądz Edward wstaje raptem i łapie się za głowę, czym zwraca uwagę policjantów. Unoszę dłoń w geście ich uspokojenia. Ksiądz wpatruje się we mnie z dozą przerażenia. Coś mówi, ale nie słyszę go z powodu dzielącej nas ścianki. Kiwam palcem, by usiadł. Siada na swym miejscu i podnosi słuchawkę telefonu.
– Jezu Chryste... – szepcze.
Jego milczenie trwające przez dwie minuty wzbudza we mnie niepokój. Poprawiam się na krześle.
– Księże Edwardzie?
– Co? – pyta niegrzecznie.
Przełykam ciężko ślinę.
– Czy ksiądz myśli, że... to ja… – Z żalu nie potrafię dokończyć zdania.
Oczekuję gorącej, przeczącej odpowiedzi, ale ku mojemu zdziwieniu wzrusza tylko ramionami. Pociera dłonią swą twarz, jakby chciał zatuszować jakąś emocję.
– Proszę coś powiedzieć – błagam drżącym głosem po chwili.
– Ja nic nie wiem!
Otwieram usta, ale on już wstaje, nawet się nie żegnając. Po chwili wychodzi z pomieszczenia. Jego zachowanie jest naprawdę podejrzane!
Czyżby… to on miał coś wspólnego z moim aresztowaniem…?
Odkładam powoli telefon na miejsce.
Nikt mnie tego dnia już nie odwiedził, choć miałem nadzieję, że ktoś jeszcze przyjdzie. Jestem taki samotny…
Następnego ranka policjant znów przychodzi do mojej celi.
– Ktoś chce z tobą porozmawiać.
Któż może pragnąć się ze mną zobaczyć?
– Jesteś sławny, aniołku – mówi drwiąco jeden z więźniów.
Wszyscy czterej patrzą na mnie bacznie. Nie zwracam na nich uwagi, tylko wychodzę z policjantem.
Tym razem odwiedziła mnie gospodyni, pani Tereska. Siedzimy naprzeciw siebie.
– Oj, księże Wiktorze… – Kręci głową na boki.
– Czy pani też mi nie wierzy? – Posyłam jej posępne spojrzenie.
– Wierzę księdzu! Ksiądz tego by nie zrobił. Na pewno!
– Chociaż pani jest ze mną.
– W miasteczku już huczy… Wszyscy o tym gadają. Ech... – mówi z powagą i jednocześnie smutkiem. – Dziś rano przyszli na zakrystię Aldona i Krystian. Są księdzem bardzo rozczarowani… Chcą, żeby ksiądz Dariusz udzielił im ślubu.
– Och. – Wzdycham ciężko. – Trzeba im powiedzieć, że jestem niewinny. To nie ja… – tłumaczę gorączkowo, ale ona mi przecina łagodnym głosem:
– Wierzę księdzu. Proboszcz również nie wierzy w księdza winę. Przecież ksiądz by nawet muchy nie skrzywdził.
– Naprawdę?
Uśmiecha się leciutko i kiwa twierdząco głową.
– Widzę w oczach księdza dobroć.
– Dziękuję, pani Teresko… – szepczę wzruszony. – A pozostali księża?
– Ksiądz Edward bardzo to przeżywa, mówił dziś rano, że nie mógł spać w nocy. – Milknie, jakby zastanawiała się, czy jeszcze ma coś dodać. – A ksiądz Dariusz… też sądzi, że ktoś wrobił księdza w tą… sprawę.
– Dzięki Bogu, nie wszyscy są przeciwko mnie… – Moje dłonie zaczynają lekko drżeć. – Muszę się stąd wydostać…
– To już nie zależy ode mnie. – Widzę, jak ściska mocniej słuchawkę w dłoni. – Nie wygram z policją.
Chwilę milczymy, wpatrując się w siebie. Niespodziewanie w jej oczach pojawia się błysk trwogi.
– Kamilek… zniknął – oznajmia cicho, dotykając swojego pomarszczonego policzka.
Z wielkim trudem przychodzi mi uwierzyć w jej słowa.
– Jak to?
– Nie ma go od wczorajszego poranka. Jego mama jest zrozpaczona.
W mojej głowie myśli galopują niczym konie.
– Boże… Wie coś pani więcej? – Czuję, jak gula rośnie mi w gardle.
Gospodyni kiwa przecząco, wlepiając we mnie mętne oczy.
Sam uciekł, czy…
Zakrywam usta dłonią na myśli, że ktoś mógł go porwać. Nastaje parominutowa cisza.
– Koniec odwiedzin – odzywa się surowo policjant.
Razem z panią Tereską podnosimy głowy w jego stronę. Słyszę, jak ona coś mówi, na co on natychmiast jej odpowiada, niemal krzyczy:
– Koniec odwiedzin!
Widzimy, że nie damy rady dłużej się sprzeciwiać. Gospodyni posyła mi litościwe spojrzenie.
– Muszę iść. Proszę wybaczyć, księże Wiktorze.
Kiwam tylko głową i macham jej na pożegnanie. Wielki żal tak ściska mnie za gardło, że nie mogę więcej mówić. Starsza gospodyni powoli wstaje, funkcjonariusz odprowadza ją do wyjścia. Zakrywam twarz dłonią i wybucham gromkim płaczem, przypominając sobie prawdziwą sytuację z momentu nagrania...
Siedzimy w ciszy.
– Wierzysz w Pana Jezusa? – Zmieniam temat po chwili.
Wzrusza ramionami.
– A… znasz jakąś modlitwę, Kamilku?
– Nie. – Patrzy na mnie ze zdziwieniem.
Milczę.
– Powiesz mi?
– Co mam powiedzieć?
– Modlitwę. – W jego oczach dostrzegam iskierkę zaciekawienia.
Uśmiecham się lekko i kiwam głową.
– Tak. – Wstaję i klękam na podłodze. Obdarzam go bacznym spojrzeniem, a następnie zaczynam mówić cicho: – Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Dziecko obserwuje mnie w skupieniu. Po skończonej modlitwie wstaję.
– A teraz zróbmy to razem – mówię.
– Okay – odpowiada Kamilek niepewnym głosem, choć nadal widzę po jego twarzy zainteresowanie.
Klękamy naprzeciw siebie. Zaczynam słowa i proszę za każdym razem, by powtórzył je za mną. W pewnym momencie opiera dłoń o komodę.
– Proszę cię, nie opieraj się. – Brzmię nieco surowiej, niż zamierzam.
Kiwa twierdząco głową. Kończymy się modlić. Nie jestem w stanie opisać ożywienia na dziecięcej buzi.
– Nauczysz mnie innej? – prosi najwyraźniej rozochocony.
Posyłam mu uśmiech. Najpierw sam wypowiadam słowa, a później zachęcam, by zupełnie sam je powiedział. Siadam na krześle.
– Uklęknij.
– Słucham? – Chyba niedosłyszał.
– Uklęknij – powtarzam ciut głośniej.
Kamilek wykonuje moje polecenie.
– Aniele Boży, stróżu mój… Ty zawsze przy mnie stój… – szepcze, składając dłonie.
– Tak – potwierdzam.
– Rano, wieczór, we dnie, w nocy… Bądź mi zawsze ku pomocy…
– Tak.
– Strzeż duszy, ciała mego… Zaprowadź mnie do żywota wiecznego… Amen.
– Dobrze.
Wstaje i obdarza mnie spojrzeniem pełnym nadziei.
– I jak? – Wciąż szepcze.
– Dobrze. O, bardzo dobrze! – Chwalę go, uśmiechając się.
Siada z powrotem na krześle. I siedzimy tak, przyglądając się sobie nawzajem. Milczymy. Cisza nie jest niezręczna, mogę nawet stwierdzić, że nas uspakaja. Jesteśmy zatopieni we własnym świecie. Po paru minutach chłopiec wstaje.
– Muszę iść.
– Nie było tak źle, prawda? – pytam, również się podnosząc i mając na myśli modlitwy.
Zaprzecza ruchem głowy i uśmiecha się delikatnie, zrozumiawszy o co mi chodzi. Wychodzimy na korytarz, a potem stajemy przed frontowymi drzwiami. Dziecko podnosi ręce i obejmuje mnie za szyję, a ja ściskam je lekko. Kamilek wychodzi na zewnątrz, a ja wracam po cichu do pokoju.
To było wtedy, gdy przyszedł mnie odwiedzić. Teraz wiem, że ktoś założył podsłuch w moim pokoju. To nie był człowiek z ulicy, tylko ktoś, kto mieszkał na plebanii. Starszego proboszcza i księdza Dariusza nie mieszam w tę sprawę, oni są dobrymi ludźmi. Jest jeszcze inny, starszy ksiądz, Lech, też rezydent, ale jest bardzo wrażliwy. Jedyną podejrzaną osobą z plebanii jest… ksiądz Edward. Dopiero wtedy dociera do mnie zastraszający fakt, że on chciał mi zaszkodzić. Jego dziwne zachowanie, słowa… Tak, to może być on!
Czuję, jak kropelki potu wstępują mi na czoło.

Moja druga noc w chłodnej celi.
Następnego ranka około dziewiątej gram z więźniem w karty, kiedy do mojej celi wchodzi policjant.
– Wychodzisz – rzuca jedno słowo.
Zamieram, patrząc na niego i trzymając w dłoni kartę.
– Słucham?
– Została wpłacona kaucja. Jesteś zwolniony.
Powoli wstaję, nie wierząc w to, co słyszę.
– Kto wpłacił… – Nie dokańczam, gdyż barczysty policjant łapie mnie za ramię, a potem kierujemy się do wyjścia.
– Bywaj, aniołku. – Słyszę głos więźnia za moimi plecami.
Inni mu wtórują, a ja wychodzę. Po chwili staję na dworze przed budynkiem. Mrużę oczy przed intensywnymi promieniami słońca.
– Księże Wiktorze. – Rozlega się obok znajomy głos.
Odwracam głowę i mrugam parę razy oczami, by upewnić się, czy nie mam zwidów. Nie, nie mam. Ksiądz Edward delikatnie się uśmiecha. Serce mocniej mi bije.
– Ksiądz Edward? – Jestem zdziwiony.
– To ja. Uwolniłem księdza.
Robię się sceptyczny. Wpłacił dużo pieniędzy, by mnie stąd wyciągnąć!
– Dlaczego? – szepczę, sądząc, że to on stoi za tym wszystkim.
– Ksiądz jest niewinny. Ja to wiem. – Jego twarz jest równie grobowa jak głos. – Trzeba odszukać sprawcę…
– Chwileczkę. – Podnoszę dłoń, mając w głowie totalny mętlik. – Uważa ksiądz, że nie ja… to zrobiłem? – Podkreślam słowo „to”.
– Nazywajmy rzeczy po imieniu. To nie ksiądz zgwałcił Kamila Gawrona. Tak.
– I co ksiądz chce zrobić?
– Poszukać Kamila i tego delikwenta – odpowiada ze stanowczością. – Wydaje mi się, że temu komuś bardzo zależy na zepsuciu dobrej opinii księdza… Ale komu?
Jego słowa wprawiają mnie w kolejne osłupienie. Czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Czyżby mówił to sam o sobie? Czy to tylko przynęta? Chce mnie dokądś zwabić? Postanawiam podjąć jego ryzykowną grę, by dowiedzieć się, jakie ma plany wobec mnie.
– Nie wiemy nawet kogo i gdzie szukać. – Dobieram ostrożnie słowa.
– Ja… – Kręci głową, jakby próbował pozbyć się natarczywej myśli. – Chodźmy. – W jego oczach migoczą tajemnicze iskry, sprawiające, iż zaczynam pocierać sobie lekko ramiona, ze strachu i z zimna.
Idę z księdzem Edwardem do jego samochodu zaparkowanego opodal. Gdy wsiadamy na przednie siedzenia, przyłapuję się na tym, że szukam histerycznym wzrokiem broni lub jakichś śladów sugerujących, że to winowajca.
– Księże Wiktorze. – Usłyszawszy niemal beznamiętny głos, natychmiast prostuję się i odwracam lekko głowę. – Może ksiądz podejrzewa, kto chce księdzu zaszkodzić?
Wstrzymuję oddech, kiedy oczy, tak bystre, skupiają się na mnie. Znów czuję przeszywające mnie dreszcze. Mam ogromną ochotę stąd uciec, ale to znacznie by mnie oddaliło od sytuacji. Nie mogę teraz się wycofać.
– Ja… chyba wiem… – bąkam, starając się wytrzymać ten wzrok.
– Słucham, księże Wiktorze.
Jego brwi lekko unoszą się w górę, a ja nagle dostrzegam za jego plecami na szybie krople krwi. Dopiero wtedy coś we mnie eksploduje. Gniew.
– To ty! Ty porwałeś Kamila! Ty mnie wrobiłeś w gwałt! Sukinsynu! – krzyczę.
Oczy księdza Edwarda w mig rozszerzają się. Podnoszę na niego rękę, a on zasłania twarz rękoma.
– Nie! Nie! To nie ja! – woła rozpaczliwie.
Chwytam go za ramię, aby nie miał szans na ucieczkę.
– Czemu to zrobiłeś?! Odpowiadaj, pierdolony kutasie! – Sam nie wierzę, że te wulgaryzmy wydobywają się ze mnie, ale przecież gdy człowiek jest wściekły, sam się nie kontroluje.
– Przysięgam… nic nie zrobiłem!
– Więc dlaczego tak na mnie patrzysz?! Tak się zachowujesz dziwnie?!
– Jak... jak dziwnie? – Odsłania swoją twarz.
Opowiadam mu chaotycznymi słowami kilka podejrzanych zdarzeń. Następuje chwila ciszy. Cały czas wpatruję się w księdza Edwarda, którego oblicze przybiera rozbawiony wyraz.
– Och, księże Wiktorze. Źle mnie ksiądz ocenia – odzywa się ku memu zdumieniu.
Czekam na dalsze wyjaśnienia, ale on zamyślony milczy, lekko się uśmiechając i patrząc w dal przed sobą. Znów ta poza, znów to rozmarzenie w jego oczach! Mam dość!
– Czy ksiądz się we mnie zakochał? – mruczę niegrzecznie.
Pytanie zawisa w powietrzu niczym magiczna klątwa. Ksiądz Edward spogląda na mnie, po czym parska śmiechem.
– Skąd księdzu to… – Raptem uzmysławia sobie coś. – Ach! – Pociera gładko ogolone policzki. – Ludzie różne rzeczy sobie wyobrażają…
– Ale…
– Ja księdza tylko lubię, nie kocham. Nie jestem gejem. Nie zrobiłem nic złego. – Kładzie nacisk na każde zdanie.
Nie wiem, czy powinno mnie to cieszyć, czy martwić. Moje emocje na wysokim poziomie maleją.
– Rozumiem. I przepraszam… – szepczę skołowany, orientując się, że ta krew na szybie to tylko halucynacja.
Obdarza mnie współczującym spojrzeniem. Teraz już wiem, że to zwykły wzrok.
– Wiem, czasem patrzę na księdza jak w obrazek, ale… – Na przemian złącza i odłącza ze sobą dłonie. – jest ksiądz moim autorytetem, którego podziwiam… stąd też mogłem dziwnie się zachowywać.
Kiwam twierdząco głową. Tym razem jednak nie przepełnia mnie duma, jaką w innych okolicznościach bym emanował. Teraz dojmują mną negatywne uczucia.
– Rozumiem. – Chrząkam głośno, a on załapuje i zmienia temat:
– Czy ksiądz wie, kto mógłby wpakować księdza w kłopoty?
Milczę, nie chcąc tak od razu odpowiadać. W mojej psychice odtwarzam obraz ludzi przewijających się w ostatnim czasie. Przewijają się, aż raptem obraz staje. Wzdrygam się. To może być ta osoba! Dlaczego byłem taki ślepy i tego wcześniej nie zauważyłem?!
– Księże Edwardzie. Już wiem… – Moje ramiona wiotczeją, kiedy dopada mnie makabryczna myśl.
Osoba pasuje tylko do porwania Kamila. Muszę zaryzykować i tam pojechać. Podaję księdzu adres zamieszkania tego człowieka, a potem samochód odjeżdża z piskiem opon. Milczymy przez całą drogę, aż zatrzymujemy się przed blokiem. Wysiadamy i wchodzimy na drugie piętro. Jak się dostać do środka? W tym momencie drzwi stają otworem i jak na moje zawołanie pojawia się chłopak. Daję księdzu znak ruchem głowy, a potem dopadam chłopaka, łapiąc go za szyję.
– Co… – Nie dokańcza, bo popycham go w głąb mieszkania.
Słyszę, jak ksiądz zamyka za nami drzwi. Młodzieniec próbuje się wyrwać, ale ja, choć niższy, mam w sobie wiele sił. Zmuszam go do pójścia do pokoju, po czym przygważdżam go do ściany. Ksiądz Edward staje obok, gotów mi pomóc w razie niebezpieczeństwa.
– Gdzie Kamilek?! – krzyczę rozjuszony.
Młody kręci przecząco głową, wybałuszając oczy i próbując złapać oddech. Bezskutecznie. Jego coraz bardziej czerwona twarz sugeruje, że się dusi. Luzuję nieco uścisk dłoni wokół jego szyi, jednocześnie nie pozwalając mu zwiać.
– Ja… nie… o czym… ty… – Z trudem łyka powietrze.
– Gdzie jest Kamil Gawron?! Odpowiadaj!
– Nie znam… takiego…
– Nie fikaj, bo wezwiemy policję – wtrąca ksiądz Edward spokojnym, ale chłodnym głosem.
Wtem biorę się za inny sposób.
– Dlaczego zabiłeś tego człowieka?!
– Jakiego… człowieka? – szepcze młodzieniec i krzywi się, gdy podstawiam mu pięść pod nos.
– Ty już wiesz jakiego!
– Nie… nie wiem…
Moje spojrzenie napotyka księdza, który pokazuje ruchem brody na mnie, bym mógł wyjaśnić, o co chodzi. Patrzę na przerażonego chłopaka.
– Pomogłem ci w przeniesieniu walizki i postawieniu jej przed drzwiami mieszkania. Była tak ciężka, że zapytałem, czy masz tam kamienie, na co ty powiedziałeś: O, nie. Nie kamienie. I uśmiechnąłeś się… Wiem, że tam było ciało! – cedzę przez zęby każde słowo.
Twarz młodziaka blednie, jakby odpłynęła z niej krew. Kręci gwałtownie, na boki głową.
– Nie ciało! Dokumenty! Moje! – Gorączkowo składa słowa.
– Pokaż mi walizkę!
Kiwa delikatnie głową. Uwalniam go z uścisku i pozwalam, by podszedł powolnym krokiem do szafy i wydobył z niej walizkę. Z łoskotem stawia ją na podłodze. Czuję, jak moje serce zaczyna prędko walić. Ksiądz Edward przypatruje się nam w skupieniu. Próbuję podnieść walizkę. Jest tak samo ciężka. Chłopak otwiera ją, a moim oczom rzeczywiście ukazuje się stos papierów.
– To nie ciało… – Mój głos jest łamliwy, a ja odwracam się do księdza. – Idziemy…
Przytakuje głową równie zawiedziony. Młody wzdycha z wielką ulgą. Na odchodnym spoglądam na niego, ale nie zdobywam się na więcej słów. Wychodzimy z mieszkania.
– Miałem silne przeczucie, że to on… porwał Kamilka… – Zniżam głos do szeptu.
– Pomyłki się zdarzają... – Ksiądz Edward wzdycha ciężko.
Po chwili wychodzimy na dwór, a potem wsiadamy do jego samochodu. Opieram głowę o tapicerkę.
– Rozmowa z Kamilem została nagrana w moim pokoju. Nikt nieznajomy nie może tam wejść… – Zawieszam głos, by zastanowić się głębiej.
– Sądzi ksiądz, że to ktoś z księży? – Wzrok księdza Edwarda utkwiony jest w kierownicy.
– Tak. Proboszcza wykluczam, księdza Lecha też, są starsi i zbyt poczciwi.
– Ja tak samo.
Prostuję się, jakby moja postawa mogła przynieść jakieś pozytywne skutki.
– Pozostaje nam ksiądz Dariusz.
Ksiądz Edward drapie się po blond włosach, na jego obliczu maluje się sceptyczność.
– Która to była godzina, gdy Kamil przyszedł do księdza?
– Po dwudziestej.
Mruży oczy, jakby światło go raziło.
– Jeśli wkradłby się przed dziewiętnastą… Czy ksiądz uważa, że naprawdę nikt z zewnątrz nie mógłby przyjść?
– Przecież wieczorami brama jest zabezpieczona. – Marszczę brwi.
– Tak, ale ktoś mógłby podejść do bramy, gdzie w pobliżu był któryś z księży. Człowiek użył jakiegoś pretekstu, żeby dostać się do środka... A proboszcz i ksiądz Leszek są przyjaźni dla ludzi. Mogli go wpuścić. Chyba że zrobiłby to rano…
– Nie wiemy też, kiedy ten podsłuch został założony. Może był od dawna…
– Od dawna chyba nie, przecież ksiądz szybko by to odkrył. – Ksiądz Edward milknie na moment.
Widać, iż intensywnie rozmyśla. Przykłada dłonie do czoła i zaczyna wykonywać okrężne ruchy palcami. Skóra na skroniach marszczy się z każdym mocniejszym potarciem. Czekam w ciszy na wynik spekulacji.
– Albo to ksiądz Dariusz, albo osoba z zewnątrz – oznajmia w końcu.
Postanawiamy spytać księży, czy wpuszczali kogoś na teren plebanii. Wyruszamy z miejsca. Po dziesięciu minutach parkujemy przed domem, a potem wchodzimy do środka.
– Ksiądz Wiktor! – Głos pani Tereski mnie raduje.
Odwracam się do niej. Stoi na korytarzu. Ma na sobie kuchenny fartuch w kwiaty.
– Szczęść Boże. – Uśmiecham się nieznacznie. – Wypuścili mnie.
– Dzięki Bogu! – Składa ręce jak do modlitwy, a na jej twarzy gości ulga.
– Jest ksiądz proboszcz? – pyta ksiądz Edward.
– W swoim pokoju.
Idziemy korytarzem, aż docieramy pod odpowiednie drzwi. Pukamy, a gdy słyszymy pozwolenie, wmaszerowujemy do środka. Proboszcz siedzi w fotelu i czyta gazetę.
– Księże Wiktorze! Dobrze księdza widzieć! – Na mój widok od razu wstaje i do nas podchodzi. Ściska mnie. – Wypuścili księdza na przepustkę?
– Wyszedłem za kaucją. – Dyskretnie zerkam na księdza Edwarda.
Proboszcz gestem dłoni wskazuje na kanapę. Siadamy na niej, a on ciężkim ruchem umieszcza się w fotelu po drugiej stronie ściany.
– Co się tutaj dzieje… lepiej nie mówić! – Kręci głową i wzdycha.
– Niestety wiemy… ale ksiądz proboszcz chyba… wierzy, że… – Nieco stremowany nie mogę wydobyć z siebie słowa.
– Jak mógłbym księdzu nie wierzyć? – Posyła mi serdeczne spojrzenie. – Stoję po stronie księdza.
– Bóg zapłać – szepczę.
Przyglądam mu się zamyślony. To otyły, dość niski mężczyzna dobiegający siedemdziesiątki. Jego włosy są utkane siwizną. Okrągła twarz bez zarostu wyraża ewidentne zmęczenie, ale oczy ukryte za okularami wciąż mają w sobie ikrę. Oaza spokoju i przyjaciel ludzi. Można by rzec, że jest dobrym pasterzem, który prowadzi nas jak owieczki.
– Próbujemy odkryć, kto wplątał księdza Wiktora w aferę. – Głos księdza Edwarda jest opanowany.
– Domyślacie się, kto to może być?
– Jeszcze nie… ale musimy proboszcza o coś zapytać.
– Słucham.
– Czy proboszcz w ostatnim czasie, wieczorem wpuszczał kogoś na teren kościoła?
– Macie konkretny dzień?
– Środa.
Milczy, dotykając swojego prawego ucha, jak zawsze, gdy jest bardzo skupiony. Wydaje mi się, że ta chwila trwa w nieskończoność.
– Nie.
– Na pewno? Ksiądz Leszek też? – dopytuję łagodnym głosem.
– Wieczorami nikogo obcego nie wpuszczamy.
– A w dzień, zauważył proboszcz podejrzaną osobę kręcącą się w pobliżu kościoła?
Proboszcz znów drapie się po uchu.
– Był jeden mężczyzna. Stał po drugiej stronie ulicy, obserwował plebanię i kościół… – oznajmia w końcu, patrząc na nas życzliwie.
– Czy to nie ksiądz Dariusz? – Ryzykuję z pytaniem.
– Broń Boże! – Podnosi dłoń i macha nią, chcąc nas dodatkowo zapewnić. – Nigdy wcześniej nie widziałem tego mężczyzny. Nie pamiętam, jak wygląda.
– Proszę sobie przypomnieć, księże proboszczu. – W oczach księdza Edwarda tli się nadzieja.
– Nie… Przepraszam.
Uśmiecham się lekko, przygnębiająco. Nie naciskamy więcej proboszcza, to nie byłoby stosowne zachowanie.
– Rozumiemy. Bóg zapłać. – I wstaję, a ksiądz Edward podąża za moim śladem.
– Naprawdę chciałbym pomóc, ale nie potrafię. – W głosie proboszcza słychać nutę smutku.
Podchodzę do niego i kładę mu dłoń na ramieniu.
– Pomógł nam proboszcz.
– Jak? Przecież nie wiecie, jak on wygląda…
– Nie wiemy, ale odnajdziemy go. Na pewno.
Żegnamy się i wychodzimy z pokoju, a potem z plebanii. Stoimy z księdzem Edwardem obok drzwi wejściowych, zastanawiając się, co dalej. Widzę po drugiej stronie ulicy idącą panią Skrzypczak. Dostrzega nas i zatrzymuje się, a jej twarz chyba blednie. Wygląda, jakby chciała coś powiedzieć, ale tego nie robi. Po chwili idzie dalej.
No tak, skandal zrobił swoje…
– Niech ksiądz tu poczeka. Ja jeszcze chwilę pogadam z księdzem Dariuszem – odzywa się ksiądz Edward.
– W porządku.
Znika za drzwiami, a ja zostaję sam. Wtem czuję na sobie uporczywy wzrok. Ten sam wzrok, który czułem już wiele razy. Odwracam szybko głowę. Na chodniku po drugiej stronie stoi Kamilek! Nawet z daleka widać, że cały się trzęsie. Podarte spodnie, cienka koszulka i siniaki na jego buzi wywołują u mnie przerażenie.
– Kamilek!
Zauważa mnie, zaczyna szybko kręcić głową i wymachiwać rękoma. Podchodzę bliżej, wtedy jego ruchy stają się coraz bardziej niespokojne, a oczy wyrażają nieokiełznany strach. Staję tuż obok niego.
– Kto ci to zrobił, Kamilku? – Moje serce ściska się z żalu.
Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Wskazuje palcem na plebanię. Odwracam się w jej kierunku, a tyłem do chłopca. Wtedy czuję uderzenie z tyłu głowy, jedno, drugie… Upadam twarzą na ziemię. Kamilek krzyczy. Próbuję się podnieść, ale ktoś mnie uderza, tym razem mocniej. Czuję we włosach lepką krew. Tracę przytomność…

Budzi mnie silny ból głowy, który jest niczym tykająca bomba szykująca się do wybuchu. W tej chwili wolę nawet rozproszone szczątki mózgu na ziemi, niż te okropne tortury. Ból nie pozwala mi na myślenie, za każdy najmniejszy ruch płacę wysoką cenę. Podejmuję próbę podniesienia się. Przy każdym ruchu zaciskam zęby z bólu. Obraz przed oczyma rozmazuje się, jak gdybym patrzył ponad ogniskiem. Siadam, opierając się ręką o ziemię. Nie dam rady wstać, muszę odpocząć. Oddycham powoli, mając nadzieję, że to przyniesie mi ulgę. Ból powoli zanika, ale wiem, iż wróci. Skupiam się na tym, co widzę. Wszędzie biały śnieg. Powoli unoszę głowę, krzywiąc się. Wokół mnie rozciąga się łąka pokryta puchem, a tuż za nią wznoszą się potężne drzewa. Kieruję wzrok w stronę nieba, jest późno i zimno. Cisza aż dzwoni mi w uszach. Gdzie jest Kamilek? Rozglądam się w poszukiwaniu chłopca. Pustka. Kim jest nasz oprawca?
Zagłębiam się w otchłań mojego umysłu, szukając ostatniego wspomnienia. Jest zakopane pod stosem bólu, ale zdołuję je spod niego wydobyć. Widzę przed oczyma krótkie urywki tego, co się stało. Zostałem zaatakowany, Kamilek był pobity, porwano nas spod plebanii, tego jestem pewny, ale ten, kto to zrobił był dla mnie nieznajomym. Nie mam pojęcia, kto mógł to zrobić…
Próbuję stanąć o własnych nogach. W połowie drogi do prostej postawy ciało odmawia posłuszeństwa i bezwładnie opada na śnieg. Nie mogę się poddać, nie chcę zmarznąć na kość. Zaciskam pięści oraz zęby, skupiam się na synchronizacji moich myśli z czynami. Dalej, dasz radę… Wstaję powoli. Twarz mam prawie całą w śniegu. Muszę się zmobilizować do kolejnego wysiłku. Mrużę oczy i staram się wyostrzyć obraz w poszukiwaniu odpowiedniego schronienia. Widzę krzywe, potężne drzewo, które zapewniłoby mi bezpieczeństwo. Nie jestem pewny, czy to ono rośnie na nierównym podłożu, czy zostałem okłamany przez wzrok.
W tym momencie rozlega się przeszywający krzyk. Odwracam głowę na prawo. Przestraszony Kamilek biegnie w moją stronę. Jest sam. Momentalnie przystaje obok mnie, a na jego poturbowanej buzi maluje się ewidentne wahanie.
– Uciekaj… uciekaj… – Wyduszam ledwo z siebie, dostrzegając siniaki na jego rączkach.
Kiwa twierdząco głową i biegnie dalej. Mobilizowanie moich mięśni do ruchu sprawia mi dużo wysiłku. Powoli idę przez śnieg, czując, jak fale chłodu zalewają mnie od środka.
– Proszę, proszę. – Do moich uszu dolatuje oziębły głos. – Bachor uciekł, ale to nic. Mam ciebie.
Upadam na kolana, kręci mi się w głowie. Słyszę nerwowy chichot. Dłonie robią mi się sztywne z zimna. Nie mam siły, by podnieść głowę i zobaczyć, kto to jest. Czy mężczyzna, czy kobieta? Słyszę przeciągły gwizd, a potem nadchodzące kroki. Ten ktoś staje tuż przy mnie.
– Powiedz coś.
Oddycham ciężko, bojąc się poruszyć. Przełykam z trudem ślinę.
– Zostaw… mnie… – Udaje mi się tylko wymówić.
– O nie. Będziesz kolacją, księżulku.
– Co… co…?
– Ciekawe, jak będziesz smakował?
Do mojego zbolałego umysłu dociera fakt, że chce mnie zjeść! Przerażony czołgam się, chcąc uciec. Zostaję mocno złapany za nogi i ciągnięty po ziemi. Potem wrzucono mnie do głębokiego dołu. Mam twarz całą zabrudzoną. Wypluwam grudki ziemi, zamykam oczy, a wtedy dostaję kopniaka w brzuch. Zaczynam jęczeć z bólu, po chwili czuję nierówny oddech na swojej szyi.
– Przede mną nie uciekniesz. – Cały czas ten beznamiętny, poważny głos.
Do kogo należy…?
Słysząc dźwięk noży pocieranych o siebie, czuję mdłości. Chłód rozprzestrzenia się po całym moim ciele. Boję się otworzyć oczy…
– Uwolnij… mnie… proszę… – szepczę, a moje myśli są jednym krzykiem, żeby to się wreszcie skończyło.
Gdy zimne ostrze noża dotyka mojej szyi, mój strach eksploduje.
– Najpierw coś zjem.
Ostrze niemal powoli przecina moją skórę. W tym momencie wybucha okrzyk bólu. Czuję, jak nóż natychmiast oddala się od mojej szyi. Wrzask cichnie, zaraz wznawia się i raptem ustaje, na jego miejsce wstępuje samo niepokojące warczenie. W końcu otwieram oczy. Przede mną stoi groźnie wyglądający wilk! Szczerzy na mnie kły i podchodzi coraz bliżej! O Jezu Chryste! Pomóż mi, proszę! Trzęsę się i szlocham. Nie mogę wstać. Ku mojemu zdumieniu na moich oczach w ciało wilka nagle wchodzi nóż i tryska z niego krew! Zwierzę głośno piszczy, a po chwili pada martwe na ziemię. Dopiero wtedy dostrzegam leżącego niedaleko na śniegu człowieka, który ma ranną nogę i brzuch. Jego klatka piersiowa lekko unosi się i opada. O Boże! Żyje! Kładę się na brzuchu i czołgam się do niego.
– Ty… – szepczę.
– Uratowałem… cię… – wypowiada cicho.
Ma oczy otwarte, jego wzrok jeszcze żywy kieruje się na mnie.
– Przepraszam… wybaczysz… mi…? – To bardziej urywane oddechy, niż wypowiedziane na głos słowa.
Pan Jezus nauczał wybaczać swym oprawcom. Zapominał o grzechach złych ludzi.
– Wybaczam ci – odpowiadam równie cicho.
Kąciki wąskich ust mężczyzny delikatnie się unoszą w uśmiechu. Resztką sił podaje mi swój stary, brązowy kapelusz, po czym wydaje z siebie ostatnie tchnięcie. Zmieniam pozycję na klęczącą. Dopiero z tej odległości mogę przyjrzeć mu się z bliska. Miał nieco ponad trzydzieści lat, brązowe, ulizane włosy, okrągłą twarz i sylwetkę niegrubą, ale przy kości. Jego szczupłe, czerwone od dotykania ran dłonie były ułożone wzdłuż tułowia. Był ubrany w czarny, elegancki garnitur, jakby miał zamiar iść na przyjęcie. Zamykam szare oczy na zawsze… Nie znałem go. Był zupełnie nieznajomą mi osobą…
– Księże Wiktorze! Księże Wiktorze! – Jak przez mgłę dobiega do mnie głos.
Odwracam powoli głowę. Pojawiają się policjanci.
– Nic księdzu nie jest? – pyta jeden.
Kiwam przecząco głową. Wszyscy omiatają wzrokiem drastyczny widok. Czerwień krwi bardzo kontrastuje z bielą śniegu.
– Nic księdzu nie zrobił? – Policjant łapie mnie za ramię i pomaga wstać.
– Kto?
– Ten człowiek. I wilk.
– Nic mi się nie stało… – odpowiadam nadal w szoku.
Dwóch policjantów przytrzymuje mnie za ramiona i wydostajemy się z dołu. Prowadzą mnie do stojącego na leśnej ścieżce radiowozu, przy którym czeka ksiądz Edward.
– Księże Wiktorze, bałem się o księdza… – mówi drżącym głosem, gdy tylko mnie widzi.
– Ja też się bałem… – Staram się unormować rytm serca.
Pozwolono, abym wsiadł do radiowozu. Siadam na tylnym siedzeniu, a obok mnie ksiądz Edward. Wyjeżdżamy powoli z lasu razem z dwoma policjantami.
– Jak mnie… – Nie mogę dokończyć pytania.
– Jak księdza znaleźliśmy?
– Mhm.
– Kamilek znalazł mnie i powiedział o wszystkim – mówi szeptem ksiądz Edward.
Wzruszenie ściska mnie za gardło.
– Och… co z nim?
– Jest w szpitalu, pobity, ale w stabilnym stanie.
Kiwam tylko głową. Orientuję się, iż wciąż ściskam w dłoni kapelusz niepasujący do dzisiejszej mody. Po moim policzku toczy się łza. Zamykam oczy, jestem zbyt wycieńczony…

Od tamtej pory minął miesiąc. Powoli dochodzę do siebie po okrutnych zdarzeniach, jakie mnie spotkały. Parafianie poznawszy prawdę o skandalu, na szczęście mi wybaczyli. Udzieliłem ślubu Aldonie i Krystianowi, którzy znów darzyli mnie sympatią. Zresztą, nie tylko oni, inni dalej mnie szanują, choć niektóre osoby jeszcze zachowują dystans wobec mnie, na przykład pani Skrzypczak... Nie dziwię się temu.
Matka Kamila Gawrona gdy dowiedziała się o tym, że jej poobijany syn żyje, znacznie poprawiła się. Przestała zarabiać na życie jako prostytutka, znalazła dobrą pracę jako sprzedawczyni w spożywczym. Zadbała o siebie i o dziecko, które wreszcie doznało miłości i ciepła rodzinnego. Dopiero okrutny los sprawił, że przejrzała na oczy…
Sam Kamilek był tylko posiniaczony. Nie znaleziono na jego ciele śladów gwałtu, nie był też nafaszerowany narkotykami. Był tylko bity. Tylko albo aż…
Kiedy otrzymałem wieść, kim był człowiek, który uwikłał mnie w aferę, zacząłem mu szczerze współczuć…
Przez dłuższy czas obserwował mnie i Kamila. Robił nam zdjęcia. Włamał się do mojego pokoju, gdzie założył podsłuch. Zniszczył moją dobrą reputację. Porwał Kamila, bił go. Potem porwał i mnie. Chciał mnie zabić, skonsumować, a na końcu uratował mi życie…
To mężczyzna po przejściach mający wyniszczoną, choć świetnie działającą psychikę. Mieszkał sam na obrzeżach miasteczka, rzadko wychodził z domu. Z nikim się nie zadawał, nie miał rodziny i przyjaciół. Nie rozstawał się ze jedynym, staromodnym kapeluszem i eleganckimi garniturami, jakby chciał przykryć swoje złe czyny pięknymi strojami.
Dowiedziałem się od jego sąsiadów, że wybrał mnie na ofiarę, bo był poczęty z gwałtu i sam był ofiarą przestępstwa. W młodości wielokrotnie ksiądz go brutalnie bił i gwałcił... Mężczyzna krzywdził, bo sam był krzywdzony.
Ale dlaczego wybrał akurat mnie? Ponieważ byłem życzliwie nastawiony do świata. Zazdrościł mi tego, że wokół mnie zawsze kręciło się sporo ludzi, a on był ciągle samotny i zamknięty w sobie… A jednak miał dobre serce. Ocalił mnie przed wilkiem… Wierzę, że w głębi duszy był szlachetnym człowiekiem… Jego kapelusz trzymam do dziś niczym cenną pamiątkę, jest głęboko schowany w mojej szafie. Na zawsze.
Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci. Niech odpoczywa w pokoju. Amen.


 ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Dzień dobry!
Razem przebrnęliśmy przez Szlachetność. Przyznaję, że zakończenie miało wyglądać inaczej, a wyszło... jak wyszło. Nie mnie to oceniać, tylko Wam, moi kochani. Jestem przede wszystkim ciekawa, czy udało mi się Was czymś zaskoczyć...
Jest mi miło powiadomić, że mój blog zajął I miejsce w Księdze Baśni. To dzięki Wam! Bardzo się cieszę i dziękuję wszystkim, którzy na mnie głosowali, a także czytelniczce, która nominowała mnie do ankiety! Jesteście niesamowici!
Co mam teraz w planach?
Będzie to odmiana tego, co do tej pory ukazało się na blogu :) Czy miła odmiana, to zobaczymy. Na początku sierpnia opublikuję to coś, więc bądźcie czujni.
Dziękuję za każdą opinię!
Życzę Wam wspaniałych wakacji i pięknych chwil!
Ślę uściski!
 

Calliste Secret Templates