09 lutego 2016

"Nieziemska prośba"

 

 Opowieść Nieziemska prośba


Mając w rodzinie policjanta, trzeba liczyć się z faktem, że każdy dzień może być ostatnią chwilą, gdy wszyscy siedzicie razem przy jednym stole. Że być może po raz ostatni słyszysz bezsensowną kłótnię dotyczącą kolejki do łazienki i widzisz rozgniewaną minę. Że prawdopodobnie już nigdy nie będziecie w czwórkę zdmuchiwać świeczek z urodzinowego tortu. Należy pamiętać, iż może nadejść taki dzień, w którym zamiast matki ujrzysz w drzwiach komendanta miejscowej policji. 

Teraz, analizując dokładnie tamte chwile, wiem, że nikt z nas nigdy tak naprawdę nie był na to przygotowany. Nawet, a może przede wszystkim, sama mama nie liczyła się z faktem, że któregoś dnia może jej zabraknąć, mimo że była dumną policjantką na służbie. Żyliśmy z dnia na dzień, ciesząc się chwilą, obrzucając się szpinakiem przy stole i grając w niedzielne popołudnia w coś na kształt paintballu zamiast Chińczyka czy chociażby Monopolu. Ale tamten dzień, chociaż trafniej byłoby powiedzieć, tamta chwila zmieniła nasze dotychczasowe życie w diametralny sposób. Do dziś pamiętam wieczór, w którym to się stało. W którym zamiast mamy zobaczyłam starszego, szpakowatego mężczyznę w pobrudzonym mundurze, usilnie tłumaczącego coś ojcu, a później nam. Matka została zastrzelona podczas pościgu przez jakiegoś złodzieja. Tata stał oparty o framugę drzwi, nie starając się kryć przed nami swoich łez, wtedy po raz pierwszy i niestety nie po raz ostatni widziałam, jak rzewnie płakał, a jego ramiona drżały. Tyle że później doszedł do tego wszystkiego alkohol. Kasia, w chwili kiedy mama odeszła, miała zaledwie pięć lat, ja dwanaście. Wiedziałam, że nic nie rozumiała. Mimo wszystko jednak pół nocy zamiast spędzić u siebie w pokoju, przespałam na jej łóżku, głaszcząc ją po długich, czarnych włosach, kolejne pół przesiedziałam naprzeciwko ojca, który oparty o blat stołu popijał z kieliszka czerwone wino. Jego zaczerwieniona twarz wyrażała istne wymęczenie, jakby wcześniej harował jak wół. Obiecywał mi, że nic się nie zmieni, że wszystko pozostanie tak jak wcześniej i że on nigdy nas nie opuści, a ja w zamian za to powiedziałam tylko cicho, że już nigdy nie będę płakać. Ja dotrzymałam danego słowa, on – nie. 

Jedenaście lat po śmierci mamy i mękach, jakie przeżyłyśmy u jego boku, kiedy tylko był pijany, zostawił nas na zawsze, spadając z drabiny na budowie. Nie płakałam ani wtedy, gdy dowiedziałam się, co się stało, ani później na jego pogrzebie. Nienawidziłam go, bo choć tak bardzo chciałam wierzyć, że to, co się stało, to wypadek, byłam właściwie pewna, że wtedy też pił. 

Zostawił po sobie starą, opuszczoną cukrownię, w której pracował. Dzisiaj stoi ona totalnie zapomniana na skraju naszej wsi.

Cukrownia powstała na przełomie dwudziestego wieku. Przez kilkanaście lat produkowano cukier, ze zwożonych koleją wąskotorową z całej okolicy buraków. Właściciele rozbudowywali, unowocześniali. Rocznie powstawało dziesiątki ton cukru. Po zmianie właściciela, czyli po odejściu z pracy mojego ojca, cukrownia upadła ostatecznie jedenaście lat temu, z powodu problemów finansowych.

Byłyśmy z Kaśką same, chociaż tak naprawdę same zostałyśmy jedenaście lat wcześniej. Skazane na siebie. Wiodłyśmy spokojne, choć monotonne życie w ciasnym mieszkanku. Nie zdawałam na żadne studia. Musiałam zamartwić się o dochód, z czego będziemy żyć. Zatrudniłam się jako sprzedawczyni w kiosku nieopodal przystanku, a moim jedynym zajęciem było sprzedawanie gazet, papierosów i innych drobiazgów.

Kasia była grzeczną szesnastolatką i nie sprawiała problemów, więc nie mogłam narzekać. Wiedziała o trudnej sytuacji życiowej i nie próbowała mi spłatać jakiegoś figla, pomimo że dziewczęta w jej wieku bywały nieznośne. Choć, owszem, zdarzyły się dwie sytuacje, kiedy poszła na imprezę i nie wróciła na noc do domu. Oj, jaka byłam zła! Gdy wróciła, czekało ją moje kazanie i surowy wzrok. Byłam jej starszą siostrą, która chciała jak najlepiej i mimo wszystko się kochałyśmy. Nie myślałyśmy o chłopakach i przyszłości. Żyłyśmy obecną chwilą, ciesząc się z każdego dnia i tego, że miałyśmy dach nad głową oraz przede wszystkim siebie. Mogła na mnie liczyć, a ja na nią.

W ten weekend zostałam wyjątkowo sama, Kasia wyjechała do znajomych i miała wrócić dopiero we wtorek rano. Były wakacje, a ona zapragnęła wyjechać na parę dni nad morze ze znajomymi. Mimo jej niepełnoletności pozwoliłam jej. Nie bałam się puścić samej, bo rodzice jednej z koleżanek mieli pilnować młodych. 

Pożegnałam ukochaną siostrę w czwartek o siódmej rano całusem w czoło i komunikując, że ma być grzeczna. Zachichotałam, widząc, jak przewraca oczyma i powtarza, że ani myśli o narobieniu mi bałaganu. Wróciłam do domu na śniadanie. Słońce zaczęło porządnie grzać, palić moje odsłonięte, blade ramiona, jako że wcześniej zdjęłam rozpinaną koszulę, zostając w fioletowym podkoszulku. Może mi się poszczęści i ładnie się opalę?

O ósmej rano pojechałam do pracy samochodem. Zapowiadało się, że czeka mnie parę dni samotności i ciszy. Praca minęła mi spokojnie, jak zawsze zresztą. Cóż ekscytującego mogłoby mnie spotkać, gdy sprzedawałam starszej pani gazetkę, a młodym dorosłym papierosy? Nasza wioska wiała nudą. Dobrze, że mogłam do kogoś otworzyć usta, pogadać na luzie.

O siedemnastej zamknęłam kiosk, po czym wsiadłam do auta. Miałam niedaleko, więc po dwudziestu minutach zgasiłam silnik. Podbarwiłam szminką usta w wewnętrznym lusterku, wzięłam skórzaną torbę z niezbędnymi rzeczami i wysiadłam. Skierowałam się ku budynkowi mieszkalnemu. Miałam świadomość, że swoim zadbanym wyglądem wzbudzam zaufanie. Niepokoiły mnie tylko włosy, które w lot wiatr zmienił w niesforną szopę. Nie mogłam nic na to poradzić. Mimo że przywiązywałam wielką wagę do starannej fryzury jako pewnego rodzaju znak rozpoznawczy, wiatr dokonał zniszczenia. Poczułam się, jakbym znów stała się dziewczynką, która wpadła do domu na szklankę mleka po zabawie na huśtawce.

Minąwszy młodą sąsiadkę, obejrzałam się za nią z uśmiechem. Z włosami ściągniętymi w koński ogon wyglądała jak po szybkim biegu; jej twarz barwiły rumieńce, oczy lśniły, trzy luźne kosmyki opadały na czoło.

Znalazłam się w mieszkaniu składającym się z dwóch pokoi, malutkiej kuchni i łazienki. Na wąskim korytarzyku ledwie mogły się zmieścić dwie osoby. Cóż, lepsze to niż nic, a my z Kasią potrzebowałyśmy taniego lokum; tylko na takie było nas stać. Zdjęłam buty, włożyłam klapki oraz spokojnym krokiem weszłam do łazienki, by umyć ręce i twarz, chłodząc się po upale. Poczłapałam do kuchni zrobić sobie późny obiad. Pogłaskałam swojego kotka śpiącego na parapecie. Włączyłam radio; nie przepadałam za ciszą. Podśpiewywałam sobie pod nosem ulubiony utwór zespołu. Kiedy szykowałam ryż z warzywami, w pewnym momencie do mych uszu dobiegł dźwięk dzwonka. Nikogo się nie spodziewałam, nie domyślałam się, kto to może być. Jeden z sąsiadów chciał pogadać, a może sąsiadka coś pożyczyć? Przypomniałam sobie o młodej studentce, która wprowadziła się naprzeciw kilka dni temu. Z pewnością zapragnęła poznać bliżej nowe osoby. Nie miałabym nic przeciwko, gdybyśmy zamieniły parę słów. Zmniejszyłam gaz pod patelnią, ściszyłam radio i poszłam otworzyć. Moim oczom ukazało się dwóch nieznajomych mężczyzn.

– Dzień dobry  powiedział wysoki chudzielec, patrząc na mnie niepewnym wzrokiem, w którym czaiła się pewnego rodzaju, niezidentyfikowana obawa.

– Dzień dobry, zastałem Jolkę? – dodał drugi, niski, przy kości.

– Dzień dobry. Nie, żadna Jola tu nie mieszka  odparłam po prostu, czekając na dalszy przebieg sytuacji.

Spojrzeli po sobie, jakby nie wiedzieli, co mają mówić. W końcu po chwili znów przenieśli na mnie spłoszone spojrzenie.

– My chyba... się zgubiliśmy. Nie wiemy, gdzie jesteśmy.  Zdezorientowana mina mężczyzny świadczyła o tym, iż rzeczywiście nie miał pojęcia.

– To jest ulica Słoneczna. Panowie do kogo, to ja wskażę drogę?  zapytałam uprzejmie.

– No... ten... Znaczy...  Wyraźnie się jąkał, rumieniąc na policzkach, jakby się wstydził czegoś, a jego noga żwawo, energicznie podrygiwała; nie mógł ustać w miejscu.

– Pani Julia Roszkowska? – wtrącił drugi, bardziej poskromiony.

– To ja. O co chodzi? – Moja czujność natychmiast się wzmogła.

– Chyba pomyliliśmy... – zaczął ten nieco otyły. – Chodźmy, bo jeszcze na nas będzie...

Chudzielec trzepnął mocno kompana w ramię, aż tamten syknął lekko z bólu i się odsunął, pochylając głowę niczym potulna trusia i wlepiając wzrok w podłogę.

– Przepraszam panią na chwilę. – Wysoki uśmiechnął się pobłażliwie i odszedł z niskim towarzyszem na bok.

Widziałam dobrze, jak coś szepczą między sobą. Miałam przeczucie, że to dziwni ludzie. Na pewno nie zabłądzili. Usłyszałam, jak wysoki mówi:

– Mówiłem ci, że trafiliśmy pod dobry adres.

Te słowa zasiały we mnie podejrzenie. Czerwone światełko jak alarm pojawiło się w mojej głowie. 

– Czuję się, jakby mnie wywalano z harcerstwa, psiakrew – dodał, znów ten wysoki.

Chciałam zamknąć drzwi, gdy właśnie obaj do mnie podeszli.

– Mamy do pani ważną sprawę... Wpuści nas pani? – zapytał łagodnie cherlawiec, posyłając mi subtelny uśmiech.

– Przepraszam, kim jesteście? I czego chcecie? Chodzi o moją siostrę, Kasię? – Raptem zasypałam ich pytaniami, wciąż patrząc na nich nieufnie.

– Spokojnie. Nie chcemy zrobić pani krzywdy. Bardzo potrzebujemy pani pomocy – oznajmił aksamitnym głosem, uspokajająco podnosząc prawą dłoń ku górze.

Momentalnie nasunęła mi się myśl. To zwyczajni żebracy. Chodzą od bloku do bloku, by błagać o jedzenie. Rozszyfrowałam ich zamiary.

– Idźcie gdzie indziej, jeśli potrzebujecie pieniędzy – mruknęłam od niechcenia.

Zlustrowałam ich uważnym wzrokiem. Obaj byli w podobnym wieku, na oko czterdzieści lat, mieli gładko ogolone twarze i starannie zaczesane włosy; pierwszy miał kruczoczarne, drugi brązowe. Dzieliły ich przede wszystkim oczy. W spojrzeniu pierwszego dostrzegłam bijące ciepło, a w drugiego – majestatyczność. Przy pierwszym chyba dało się czuć pogodę, którą promieniował, od drugiego wiał chłód. Na pewno nie byli braćmi, ponieważ nie zauważyłam żadnego podobieństwa. Z początku sądziłam, iż to złodzieje, w najlepszym razie policjanci ubrani po cywilnemu, lecz teraz nabierałam coraz większego przekonania, że przede mną stali bezdomni. Świadczył o tym niecodzienny ubiór; zielone kostiumy i rękawiczki, jakby wybierali się w podróż kosmiczną albo na bal przebierańców. Na pewno wygrzebane ze śmietnika.

Dostrzegłszy moje oschłe nastawienie, mężczyzna o sympatycznym obliczu ukrył twarz w dłoniach i ku memu zdziwieniu wybuchnął cichym szlochem.

– Straciłem... kontakt z... moją córeczką... Jadzią... – szeptał z małymi odstępami, drżąc na całym ciele jak galareta. Zamknął oczy, zachwiał się, jakby zaraz miał upaść. Przytrzymał się kurczowo ściany. – Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę – wyszeptał, oddzielając wyrazy z trudnością.

Upadł na podłogę. Zaskoczona wpatrywałam się, jak chudzielec dopada do niego i coś szepcze. Chyba, by kolega się podniósł, bo facet przy kości się skulił.

– Nie wstanę! Tak będę leżał! Zostawcie mnie! – Rozpaczliwie zachlipał. – La la la – zaczął śpiewać, fałszując.

To jego zachowanie wprawiło mnie w osłupienie. Wyglądał przekonująco, choć równie dobrze mogłoby to być kłamstwo... Nie. Za bardzo szlochał, a te łzy zdecydowanie potwierdzały jego słowa. Chyba że był doskonałym aktorem... Cóż. Trzeba zaryzykować. Przynajmniej, jeśli coś się zadzieje, to będzie wyłącznie moja wina. A niech tam! Raz kozie śmierć! Niech się dzieje, co chce!

– Bardzo mi przykro. Jak mogę wam pomóc? – Mój ton głosu złagodniał; widok tego nędznego facecika podziałał łaskawie, a ja nie byłam z kamienia.

Otworzył powieki, wstał i wziął głęboki wdech, tłumiąc konwulsyjny płacz. Popatrzył mi głęboko w oczy, a mnie zrobiło się go naprawdę żal. Jego tyczkowaty towarzysz rozejrzał się dyskretnie, czy nikt nas nie obserwuje, a następnie spojrzał na mnie z przenikliwością, jakby chciał przewiercić na wylot.

– To nie jest rozmowa tutaj... Możemy wejść?

Zadrżałam pod wpływem jego spojrzenia i jeszcze na ułamek sekundy się zawahałam. Bez słowa wpuściłam nieznajomych do środka. Obym tylko tego nie żałowała... 

Zaprowadziłam do kuchni. Stało się. Za późno. Najpierw rozejrzeli się zaciekawieni, a potem usiedli na krzesłach przy stole.

– Co tu tak śmierdzi? – Ten inteligentniejszy zmarszczył brwi, skrzywiwszy nos.

– O Matko! – Podbiegłam do patelni i ją wyłączyłam, przypominając sobie o tym nieszczęsnym obiedzie, z którego pozostała czarna spalenizna. – Bardzo przepraszam... Robiłam obiad... – Wyrzuciłam pozostałości po jedzeniu do kosza.

– Nic nie szkodzi – powiedział mężczyzna o serdecznym wyrazie twarzy, chichocząc.

Zerknęłam na niego. Znów owładnęło mną dziwne uczucie, iż coś tu jest nie w porządku. Skoro wpuściłam ich do swojego mieszkania... Musiałam dowiedzieć się, o co chodzi. Przynajmniej nie wyglądali na złodziei i zboczeńców. Ale przecież... złodziej i zboczeniec nie mają wypisane na czole, kim są, prawda? We dwójkę byli silniejsi ode mnie... Boże, nie myśl o tym, bo wykraczesz!

– Czego się napijecie? – Wstawiłam wodę w czajniku, czując, jak moje mięśnie są sztywne z nerwów.

– Niczego – odpowiedział wymijająco poważny cherlawiec.

– A ja poproszę wodę – dodał jego kompan.

Wyjęłam czystą szklankę. Podchodząc do kuchenki, kot owinął mi się wokół nóg, omal mnie nie przewracając. Skruszona zagryzłam wargę, napełniłam miseczkę. Kot sprawiał wrażenie, jakby nadal wielce głodnego. Nic dziwnego, skoro był chudy jak szczapa, kiedy go przygarnęłam z ulicy. Nie potrafiłam przejść obojętnie obok głodnego czy rannego zwierzęcia. Nalałam z dzbanka chłodnej wody i podałam gościowi. Wreszcie usiadłam naprzeciw nich, zachowując bezpieczną odległość. Specjalnie usiadłam przy szafce, gdzie w szufladzie trzymałam sztućce. W każdej chwili mogłam wyjąć ostry nóż, chociaż miałam nadzieję, iż nie będzie mi do niczego potrzebny. Wlepiłam badawczy wzrok najpierw w jednego, potem w drugiego mężczyznę.

– No to... słucham panów – powiedziałam po krótkiej ciszy, chcąc, by powiedzieli to, co mieli do przekazania i sobie poszli.

Nie analizowałam, kim byli. Miałam pustkę w głowie. Byłam zbyt zmęczona.

– Nazywam się Albert Starski, a to jest mój kolega Maksymilian Paradys – przedstawił się drobny facecik.

Pucułowaty Maks o sympatycznym obliczu obserwował kota, dopiero po chwili, w zwolnionym tempie dotarły do niego słowa kompana i spojrzał na mnie.

– Czy można stąd zadzwonić na miasto? – Gdy nie zdążyłam odrzec, zawołał donośnie: – Pytałem się o coś! Małżonka się niepokoi!

Jego raptowny krzyk wprawił mnie w strach, starałam się tego nie pokazywać po sobie, chociaż z każdą chwilą w środku coraz bardziej się trzęsłam. Przełknęłam głośno ślinę.

– Coś się stało? – zapytałam cicho.

– Nie będziemy o sobie mówić, bo i tak pani nam nie uwierzy... Powiem wprost. – Starski splótł dłonie i ułożył je na blacie. Jego świdrujące oczy patrzyły na mnie, śledząc każdą moją reakcję. – Dowiedzieliśmy się, że pani ojciec był właścicielem cukrowni, która dziś jest wymarła, zgadza się?

– Tak... – odparłam ostrożnie i znowu przełknęłam ślinę, gdyż nie miałam w ogóle pojęcia, czego chcieli. – O co wam chodzi?

Paradys wziął szklankę i upił kilka łyków wody. Odstawił ją na stół. Skinął głową, by Starski kontynuował.

– Może to wydawać się pani bardzo dziwne, ale proszę uważnie posłuchać i potraktować to poważnie... – Albert Starski wziął głęboki wdech. – Przybyliśmy z cukrowni, zawędrowaliśmy na wieś i nie wiemy, jak do niej wrócić. Może nas pani tam zaprowadzić? – mówił ze stoickim spokojem.

– Kim wy w ogóle jesteście? Przecież się nie znamy! – podniosłam głos, czując, że powoli zaczynają mi puszczać nerwy z tej cudacznej sytuacji.

– Proszę zrobić, o co prosimy. To sprawa życia i śmierci – kontynuował Starski, nie zwracając uwagi na moją irytację.

– Zapewniamy, że naprawdę mamy dobre intencje – dodał z delikatnym uśmiechem Maksymilian Paradys.

Sarknęłam niezadowolona, że ktoś mi dyktuje. Już miałam palnąć jakąś ripostę, lecz się powstrzymałam. Wolałam za moment grzecznie ich wyprosić, kłamiąc, iż zaraz wychodzę pod byle pretekstem. Zamknęłam oczy, mając głupią nadzieję, że gdy je otworzę, tych gości już nie będzie. Po dobrych pięciu minutach je otworzyłam i... zamrugałam gwałtownie powiekami. 

Oni dalej siedzieli na wprost. Patrzyli wyczekująco. Westchnęłam z rezygnacją. Im szybciej ich odprowadzę do zakładu, tym szybciej o nich zapomnę. Faceci nie są stąd i tyle. Przyda im się malutka pomoc. Podniosłam się z krzesła.

– No dobrze. Chodźmy. 

Również wstali. Na korytarzu, mijając mój pokój, Maksymilian stanął w progu i rozejrzał się badawczo.

– Ja tu widzę niezły burdel! – Jego głos ociekał sarkazmem.

– Wypraszam sobie! – zawołałam zdziwiona, że pozwolił sobie na tę bezczelną bezpośredniość.

Prawdę mówiąc, w duchu przyznałam mu rację. Miałam bałagan; niepościelone łóżko ze skotłowanym kocem, ciuchy porozrzucane po całym pokoju, na biurku brudny talerz z okruchami po cieście, na krześle stos nieprzeczytanych gazet, w kącie pełen śmietnik, z którego zawartość niedługo się wysypie.

Albert chwycił kolegę za ramię i syknął mu do ucha:

– Maks, daj spokój...

Najwyraźniej to on był tym inteligentniejszym i zrównoważonym mężczyzną. Maks, kompletnie nas lekceważąc, wszedł do mojego królestwa i rozejrzał się.

– Późne rokokoko – skomentował. Bezceremonialnie wyciągnął coś z kosza. Odwrócił się do nas z szerokim uśmiechem. – Hej! Nasi tu byli! – poinformował wesoło, pokazując butelkę po winie i jakieś stare czasopismo.

Założyłam ręce na piersi w buntowniczym geście. Jeszcze trochę, a wybuchnę gniewem. Musiałam go opanować, nie pogorszyć sytuacji. 

– Pan zawsze grzebie w cudzych rzeczach? – siliłam się na łagodny ton.

Zachichotał, odkładając brudy z powrotem do śmietnika, a potem wlepił wzrok w duży telewizor wiszący na ścianie.

– No, ładne cacko. – Zagwizdał, ni to z podziwem, ni z ironią. Zerknął na pilota i, nim zdążyłam zaprotestować, włączył urządzenie. Na ekranie pojawił się dziennikarz informujący o wojnie w Syrii. – Miano nas obudzić bez względu na sytuację polityczną, co mnie obchodzi jakaś tam wasza wojna? Nieźleście nas urządziły, siostry! Jutro też wam uciekniemy! – zdziwił się Maks i jednym przyciskiem wyłączył telewizję.

– Proszę pana... – zaczęłam.

Nie pozwolił mi skończyć. Interesowała go moja prywatność. Zbliżył się do odkurzacza, podsunął mu okruszki z podłogi.

– Ty, chodź no tu. Gdzie ty tam idziesz? Chodź tu do pana. Jaki dobry! Jaką ma ładną panią! Tylko jakaś taka poważna... A czemu ona taka poważna, co? Grubciu... No masz. Co, dobre paproszki? Jedz, jedz – mówił do martwego przedmiotu, a ja uzmysłowiłam sobie, że mam do czynienia z wariatem, mimo że mnie skomplementował.

Kiedy jednak podszedł do szafy i wziął do ręki białą sukienkę z modnym wycięciem wokół szyi, wiszącą na wieszaku na wierzchu, podbiegłam do niego i wyrwałam mu ją z ręki. 

– To moje! – zawołałam.

– Chciałem tylko zobaczyć... Moja Lamia byłaby zachwycona... – Posłał mi nieśmiały uśmieszek. – Pasowałyby do tego pantofelki i biała wstążka we włosach...

Złapałam go za ramię i pociągnęłam na korytarz. Podniosłam dłoń, jakbym chciała go uderzyć, choć moim zamiarem było tylko zastraszenie, aby zamknął swoją niewyparzoną gębę. Maks rozszerzył szeroko oczy i zaszlochał krótko, pociągając nosem.

– Kobieta mnie bije... – jęknął, przeciągając sylaby w żałosny sposób. – Poddaję się... Dajcie mi wszyscy święty spokój… – Prawie zaskomlał jak szczeniak.

Przewróciłam oczami.

– Mam pana pobić, czy porazić prądem, żeby pan się uspokoił?

– Nas? Bohaterów? Prądem?! – Teatralnie złapał się za głowę.

Kiedy nieco się od nas oddalił o kilka kroków, Albert Starski westchnął; jego też denerwowało wścibskie zachowanie kompana.

– Proszę wybaczyć, on taki jest – wyszeptał do mnie. – Ja nie jestem agresywny, agresywność jeden.

Wzruszyłam z obojętnością ramionami. Wolałam się nie odzywać, aby nie wszcząć awantury. Pośpiesznie wzięłam torebkę z szafki.

– Albercik, wychodzimy! – zakomunikował Maksymilian.

Wyszliśmy z mieszkania, zamknęłam je na klucz, a potem znaleźliśmy się na dworze. Słońce zaświeciło nam w oczy, zmrużyliśmy je.

– Jak daleko jest ta cukrownia? – odezwał się Starski, wygładzając sobie kombinezon.

– Kawałek... jakieś dziesięć minut stąd – odparłam szczerze, licząc, że obaj nie będą zagadywać; nie miałam ochoty wysłuchiwać obcych ludzi w dziwacznych strojach.

Maks pokazał ręką na prawo.

– Uwaga, grupa! Kierunek – wschód! – Jego głos zabrzmiał niezwykle żwawo. – Tam musi być jakaś cywilizacja. – I mężczyzna ruszył pierwszy naprzód.

Skierowaliśmy się za nim. Przez kilka minut milczeliśmy. W ciszy rozległo się czyjeś beknięcie.

– O, przepraszam. Odbiło mi się... plastikiem – wyznał Albert Starski, czerwieniąc się ze wstydu.

Uniosłam zdziwiona brwi, niczego nie rozumiejąc. Nieoczekiwanie Maks spojrzał w niebo i stanął jak wryty.

– Uratowani! Uratowani jesteśmy! Bocian! Patrz! – Uniósł dłoń w zielonej rękawiczce, wskazując w górę, a my ze Starskim odruchowo powiedliśmy za nim wzrokiem. – Bocian! Jak on żyje, to znaczy, że my też możemy! – Zaczął się radośnie śmiać i podskakiwać jak dziecko. – Bocian, bociuś! Szkoda, że Lamia i Emma tego nie widzą! – Cmoknął głośno.

Zacisnęłam zęby, powstrzymując się od kolejnego napadu irytacji. Ależ był wkurzający! Z pewnością jego rodzina się z nim męczyła. Ja bym nie wytrzymała z nim nawet jednego dnia. Albert uśmiechnął się do mnie przepraszająco.

– Śpieszy mi się, idziemy dalej – zakomunikowałam oschle i nie czekając na nic, posunęłam się naprzód.

Słyszałam, jak Maks mówi do Alberta:

– No żeby mi baba rozkazywała... Ech... Słuchaj... Za parę dni, to się dopiero zacznie; wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy...

Obaj zrównali się ze mną w marszu. Po chwili minęła nas nieznajoma o obfitych, kobiecych kształtach. Widziałam doskonale, jak Maks się za nią obejrzał, znacząco wbijając lubieżny wzrok w bujny tyłek, część ciała, którą najbardziej interesowali się faceci. Albert trzepnął w ramię kolegę.

– No wiesz! Nasza cywilizacja zawaliła się w gruzy, a tobie tylko dupy w głowie! – burknął ostro i pogroził mu palcem. – Lamii by się to nie spodobało!

Maks roześmiał się, nic sobie nie robiąc z krytyki. Opanowany Albert mi zaimponował; ucieszyłam się, iż w moim imieniu trochę grzmotnął kumpla i go strofował.

– Kim są Lamia i Emma? – zaciekawiłam się.

– To...

– Nasze kobitki! Lamia Reno i Emma Dax! – wszedł mu w słowo Maks. – Mieszkają w dziurze pod ziemią, bo jeden facet przebrany za babę tak im kazał. Pamiętam, o mało byśmy z Albercikiem nie umarli na stole operacyjnym, jak babki chciały nas wykastrować... Moja córka była lekarką i uczestniczyła przy tym zabiegu! Błagałem ją: Jadwisiu, proszę natychmiast rozwiązać tatusia! Ja cię na rękach nosiłem, po pupci cię klepałem...”. Nic nie działało, była nieugięta! Szczęście, sprytnym sposobem wydostaliśmy się na dwór. Żeby pani wiedziała, jak miałem dość... Ach! Dość już tych podziemnych ciuciubabek! Żeśmy później spotkali Jej Ekscelencję w domku. Odkryliśmy, że to chłop! Krzyczałem: „To taka z ciebie Ekscelencja? To nas tu o mało nie wykastrowały, a ty cycki sobie będziesz, cyganie, przyprawiał?!”.

Zerknęłam na niego jak na prawdziwego wariata. Skwitowałam jego słowa milczeniem; nie miałam pojęcia, o co mu chodziło. W końcu, bez przygód, dotarliśmy na miejsce. Naszym oczom ukazał się zakład usytuowany przy mało uczęszczanej drodze na skraju wsi. Potężny, zabytkowy budynek z czerwonej cegły uwydatniał się z okolicznego pejzażu pełnego pól oraz stawów.

– To tutaj.

Mężczyźni uważnie przestudiowali spojrzeniem cukrownię i, jak na komendę, odwrócili się do mnie.

– Dziękujemy pani – powiedział Starski z ulgą malującą się na twarzy. – Może pani wejść z nami do środka? W towarzystwie raźniej.

W moim umyśle ponownie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Wchodzenie do zaniedbanego, opuszczonego budynku z nieznajomymi nasuwało mi wyłącznie jedno, bardzo złe skojarzenie. Przestąpiłam nerwowo z nogi na nogę.

– Nie, dziękuję, muszę wracać do domu.

– Proszę więc zaczekać – wtrącił Maks i zwrócił się do Alberta. – Ja wejdę pierwszy, dobra?

– Jasne – potaknął Starski.

Maks Paradys przeczesał swoje włosy, następnie wszedł głównym wejściem do cukrowni. Jego głowa chodziła w prawo i lewo, zapewne rozglądał się z uwagą.

– Nie ma mężczyzn? A dlaczego tu nie ma okien? A dlaczego tu nie ma klamek? – Jego głos odbijał się echem od zafajdanych ścian, a kroki wręcz dudniły.

– Nie ma mężczyzn, bo wyginęli. – Mimowolnie wyrwał mi się żart.

Paradys znieruchomiał, odwrócił się ciałem do mnie i złapał się za głowę przerażony.

– Wyginęli? Przecież to nie były mamuty! – wrzasnął, a ja skrzywiłam się, bo pusta przestrzeń zwielokrotniła przenikliwy ryk.

– Nabrałam pana. Pan może żartować, a ja nie? – sarknęłam, zakładając ręce na piersi i przyglądając się z satysfakcją jego blednącej minie.

Machnął ręką na moje słowa i znowu zaczął brnąć przed siebie, oceniając stan zapyziałego zakładu. Nie miałam pojęcia, czego tam szukał, ale uznałam, że jeszcze chwilkę zostanę. W tej odległości będę bezpieczna. Starski stojący obok mnie włożył ręce do kieszeni kombinezonu. Przyjrzałam mu się dyskretnie; miał ściągniętą twarz, nieruchomą niczym wykutą w kamieniu. Jedynym żywym elementem były czarne oczy.

Po chwili Paradys wrócił do nas w podskokach; w jego ciemnych oczach błyszczał entuzjazm.

– Dobrze trafiliśmy! Jest cały telewizor! Hurra!

Na wargach Starskiego uformował się delikatny uśmiech.

– Świetnie. – Odwrócił się w moją stronę. – Jeszcze raz dziękujemy, szanowna pani.

– Nie ma za co.

Maks Paradys wolno podszedł do mnie. Z kieszeni spodni wyciągnął małe pudełeczko, a z niego... biżuterię.

– To dla pani. Podziękowanie za pomoc. – Wręczył mi naszyjnik.

Zatkało mnie. Jaki człowiek ofiarowałby drogi prezent osobie, którą pierwszy raz widzi? Co się za tym kryło?

– Nie... nie mogę przyjąć – wydukałam drżącym tonem; z emocji zadrżałam, a spocone dłonie wytarłam o brzuch.

– Nalegam. Proszę potraktować to jako pamiątkę. – W uśmiechu wyszczerzył wszystkie białe, równiutkie zęby.

Skinęłam głową. Pozwoliłam, by zawiesił mi go na szyi. Łańcuszek był wykonany z imitacji złota.

– Dziękuję, jest śliczny – odparłam absolutnie szczerze, urzeczona tym cennym przedmiotem.

Wtedy Maks wyciągnął rękę i przesunął silną dłonią po moim odsłoniętym ramieniu. Subtelny, męski dotyk na mej nagiej skórze wywołał dziwnie miłe uczucie, do którego się nie przyznałam. Gdyby nie cięty język, można byłoby się zakochać w tym gościu... Nie mogłam pokazać, iż mimo wszystko wpadł mi w oko.

– Jakim prawem mnie pan dotyka?! – żachnęłam się i cofnęłam prędko o krok.

– Odwiecznym prawem natury. – W jego głosie rozbrzmiała aksamitna nuta i uniósł zdziwiony brwi. – Ej. Lamia też tak mówiła...

Ugięły się pode mną kolana. Czułe, ale przenikliwe spojrzenie Paradysa paliło mnie jak żywy płomień. W ustach wyschło mi tak bardzo, iż zastanowiłam się, dlaczego język nie przykleił się do podniebienia.

Niespodziewanie poczułam ogarniającą słabość z powodu gorącego żaru. Nie miałam na głowie kapelusza, więc tym bardziej dopadło mnie zmęczenie upałem. Człowiek nie powinien przebywać tak długo na słońcu. Upadłam bezwiednie na ziemię. Albert Starski klęknął przede mną na oba kolana, nachylił się, podłożył rękę pod moją głowę, gdy leżałam na plecach.

– Nie krępuj się, Albercik, usta-usta! – Dobiegł mnie gwarny krzyk Maksa.

Skrzywiłam się; uszy niemal mnie rozbolały od przenikliwego głosu. Wzięłam głęboki wdech, choć moje płuca zaczerpnęły dusznego powietrza. Kątem oka zaważyłam, jak Albert obdarza kompana znaczącym spojrzeniem.

– Ja tylko niosę pomoc – stwierdził; ni to do siebie, ni do niego.

– Dobra, dobra, nie poznaję kolegi... He he... – Maks zaśmiał się serdecznie, niemal sprośnie. – Cicha woda... Uratuj ją, jak uratowałeś Emmę.

– Niosę pomoc – powtórzył uparcie Albert.

– A czy ja coś mówię? – Chwila ciszy i potem Maks dodał z rozbawieniem: – Dajcie tu jakąś muzyczkę...

W tym momencie zamknęłam oczy i straciłam przytomność.

Ocknęłam się jakiś czas później; ile czasu minęło? Wstałam na miękkich nogach. Moi towarzysze zniknęli. Zerknęłam na cukrownię; może tam byli, może nie, nie chciało mi się sprawdzać. Coś czułam, że zasnęli w tej cukrowni. Swoje zadanie wykonałam; zaprowadziłam ich tutaj i na tym moja rola się zakończyła. Wzruszyłam ramionami i pobiegłam do domu, by uciec od nieznośnego upału.

W mieszkaniu weszłam do kuchni. Spojrzałam od razu na stół. Szklanka z niedopitą wodą zniknęła, a mnie przeszedł po plecach zimny dreszcz niepokoju. Popatrzyłam nerwowym wzrokiem na zlew. Nie było tam szklanki. Spojrzałam na kuchenkę. Brudna patelnia była na swoim miejscu. Zajrzałam do kosza na śmieci, gdzie leżała spalenizna. Kim byli ci faceci? Czy to mi się po prostu przyśniło? Ale jak? Co robiłam, gdy przypalało się jedzenie? Kłębek pytań przetaczał mi się przez udręczony umysł. Galop chaotycznych myśli pojawił się w zdezorientowanej głowie; biegały niczym rozpędzone konie. 

To było wszystko takie realne... 

Z trudem, jeszcze odrobinę zmęczona, uszykowałam kolację, porozmawiałam chwilę z Kasią przez telefon i poszłam spać wyczerpana.

Nazajutrz wracałam z pracy na piechotę. Miałam na sobie jaskraworóżową bluzkę i szarą spódnicę, wzorzystą, w koła i kwadraty. Do tego sandałki składające się z podeszwy i trzech, cienkich paseczków.

Przechodziłam obok cukrowni i pomyślałam, czy moi towarzysze rzeczywiście nie okazali się żebrakami nocującymi w tym zapomnianym miejscu. Nie bałam się, tyle razy tutaj wchodziłam, gdy jeszcze ojciec tu pracował, kilkanaście lat temu. Weszłam do środka.

Wnętrza pomieszczeń stanowczo przejęła natura porastająca obskurne, zimne przestrzenie wypełnione ohydnym brudem. Widziałam pleśń na ścianach, kurz na podłogach. Z każdym mocniejszym podmuchem wiatru wydawały niepokojące dźwięki wywołujące myśl, że to miejsce żyje. Ogromny zakład stanowił kolosalny klimat, można by tu było znaleźć różnorodność architektury przemysłowej. Całość sprawiała enigmatyczne wrażenie, co w połączeniu z wszechobecną pustką łączyło się na niepowtarzalną aurę.

Stanąwszy na środku dużej hali, spostrzegłam stojące w kącie dwie skrzynie. Zbliżyłam się leniwym krokiem, wstrzymując oddech, otwarłam wieko... Pusto. Czego się spodziewałam? Facetów zamkniętych w skrzyni?

Z lewej strony dobiegł mnie nieznaczny szmer. Zwróciłam głowę, zobaczyłam przedmiot, o którym mówił Paradys; telewizor przed chwilą sam się włączył. Otworzyłam usta, kiedy zjawił się wyraźny, czysty obraz.

Na ekranie Maksymilian Paradys i Albert Starski, ubrani w te same zielone stroje, dyskutowali zawzięcie z kobietami podczas rozprawy, chyba przed jakimś Zgromadzeniem. Twarze obu mężczyzn sygnalizowały ewidentne ożywienie, jakby prowadzili arcyważną dyskusję o losach całego świata.

– No choćby Kopernik! – zawołał  z przejęciem Albert.

– To kłamstwo! Kopernik była kobietą! – wrzasnął damski głos z trybuny.

– No to może Einstein?

– Einstein też była kobietą! – wtrącił drugi głos należący do kobiety.

– A może Curie-Słodowska też?! – dodał Maks, wstając z krzesła.

– Wszystkie kobiety naraz wybuchnęły dźwięcznym śmiechem.

– To akurat nie najlepszy przykład – wyszeptał skruszony Albert.

– A bo mnie zmyliły – warknął Maks, siadając.

Usiadłam na brudnej podłodze i zaczęłam oglądać, jak dwójka samotnych mężczyzn znalazła się w świecie pełnym kobiet. Czyżbym spotkała aktorów? Z każdą minutą coraz bardziej docierał do mnie niezaprzeczalny fakt. Owszem, to byli oni! Mówili do mnie tym samym językiem, zachowywali się identycznie!

Po obejrzeniu filmu z napisów końcowych dowiedziałam się, iż nazywał się „Seksmisja”, nakręcono go w 1983 roku, wystąpiły w nim kobiety; naiwna blondynka Lamia Reno i cwana brunetka Emma Dax. „Archeo” i „Genetix” ze sobą konkurowały. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym filmie; miałam prawo nie znać wszystkich polskich produkcji. Wstałam, otrzepując się z kurzu. Uniosłam zadziwiona brwi na widok telewizora, który samoistnie się wyłączył, bez żadnej pomocy.

A więc Maks i Albert przypadkiem tutaj trafili i zabłądzili, a ja wskazałam im drogę powrotną, czyli do telewizora... Byli prawdziwi. 

Dowód na ich istnienie ewidentnie stanowił prezent zawieszony na szyi; dotknęłam palcami łańcuszka, którego przecież sobie nie wymyśliłam.

Postanowiłam nie mówić nikomu o tej niesamowitej sytuacji. O magicznych rzeczach się nie mówi.

Przez wielką halę ruszyłam ku wyjściu z cukrowni. Uśmiechnęłam się lekko mimo woli.

Nieziemska prośba została spełniona.


 ~~~~~~~~

Cześć! 

Witam Was. Opublikowałam nowe opowiadanie (fantasy) nawiązujące do słynnej polskiej komedii Sekmisja. Może komuś przypadnie do gustu. Liczę gorąco, iż ktoś tu zajrzy.

Daj znać, że tu jesteś! ;)

Całusy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Calliste Secret Templates