04 czerwca 2016

"Szlachetność" cz. II

 
  
Wychodzę od zrozpaczonej pani Skrzypczak w ponurym nastroju. Staję obok wejścia do bloku mieszkalnego, chcąc odświeżyć swoje myśli i nieco ochłonąć.
  Och, biedny staruszek… Teraz już jest w domu Pana…
  – Ojej! – Moje rozmyślania przerywa krzyk.
  Odwracam się. Młody chłopak klęczy na chodniku, a jego dłonie są zatopione w śniegu. Obok niego stoi walizka. Podchodzę bliżej.
  – Co się stało?
  – Zgubiłem… telefon! – mówi drżącym głosem.
  – Pomogę panu.
  Klękam przy nim i zaczynam jeździć dłońmi we wnętrzu grubej warstwy śniegu. Nie jest to jednak łatwe.
  – Ja pierdolę! Nigdy nie znajdziemy! – mówi zirytowany chłopak po paru minutach. – Do licha!
  Zerkam na niego kątem oka, darując sobie upomnienie, by nie przeklinał. Skupiam się na poszukiwaniach telefonu.
  – Ja pierdolę… – mruczy pod nosem, kręcąc głową.
  Po chwili wyczuwam pod palcami coś twardego i wyjmuję.
  – Proszę. – Podaję komórkę młodzieńcowi, który uśmiecha się szeroko.
  – Dzięki! – Ściska w dłoni telefon.
  Obaj wstajemy i otrzepujemy swoje spodnie, a potem ręce. Chłopak chowa komórkę do kieszeni niebieskiej kurtki. Dopiero teraz z bliska dostrzegam, że właściwie to nie jest chłopak, tylko dwudziestokilkuletni mężczyzna. Z powodu braku zarostu na policzkach można pomyśleć, że jest młodziutki. Jasne dżinsy podkreślają jego szczupłe nogi. Moją uwagę przyciągają buty. Nowe, zapewne drogie adidasy. Nieznajomy również lustruje mnie wzrokiem od stóp do głowy. Na jego twarz wstępuje wyraz zaskoczenia.
  – Ksiądz Wiktor? – Jego głos jest pełen niedowierzania.
  – Tak – potwierdzam łagodnie.
  – Przepraszam… Nie poznałem księdza – szepcze, przeczesując nerwowo palcami brązowe włosy.
  Wysyłam mu lekki uśmiech.
  – Nic nie szkodzi.
  – Ja… zwykle nie przeklinam…
  – Mam nadzieję – odpowiadam z nutą srogości.
  Zakłopotany przytakuje głową. Podnosi walizkę, ale zaraz stawia ją na ziemi.
  – Uf, ale ciężka... – szepcze.
  – Pomóc zanieść? – Oferuję pomoc.
  – Jakby ksiądz mógł… – Spogląda na mnie z nadzieją.
  – Oczywiście, mogę.
  Podnoszę walizkę i idę w stronę bloku. Brunet otwiera mi drzwi i rusza pierwszy, a ja za nim. Dla mnie walizka też jest ciężka, ale nie oponuję. Gdy wchodzimy na drugie piętro i stajemy przed drzwiami mieszkania, zostaje ona postawiona na podłodze.


  – Dziękuję księdzu – odzywa się młody mężczyzna.
  – Nie ma za co. – Wycieram wierzchem dłoni pot z czoła. – Ma pan tam kamienie? – Żartuję, uśmiechając się delikatnie.
  – O, nie. Nie kamienie – odpowiada krótko, a jego usta unoszą się w nieukazującym zębów uśmiechu. – Zaprosiłbym księdza na kawę, ale nie mam czasu.
  – Rozumiem. Mi też się spieszy. Może kiedy indziej?
  – Kiedy indziej... Ta. – Patrząc na drzwi, wyjmuje z kieszeni kurtki klucze.
  Unoszę brwi w lekkim zdziwieniu.
  – To z Bogiem – mówi poważnym głosem i otwiera drzwi mieszkania.
  – Z Panem Bogiem. – Kiwam lekko głową na pożegnanie.
  Brunet łapie za rączkę od walizki i wchodzi do środka. Stawia ją na przedpokoju. Patrzę, jak zamyka drzwi. Schodzę schodami na parter, a potem wychodzę z bloku. Idę przed siebie bez konkretnego celu. Nagle, z naprzeciwka majaczy się obraz małej postaci. To Kamil. Rozpoznaję po poplamionym, zielonym swetrze. Chłopiec zbliża się do mnie.
  – Dzień dobry – odzywa się miło.
  – Szczęść Boże, Kamilku. – Uśmiecham się. – Już po obiedzie?
  Skrzywia buzię w niezrozumiałym grymasie. Nie powinienem był się z tym wyrywać. Boję się, że go spłoszę. Muszę być ostrożniejszy w rozmowie z dzieckiem.
  – Gdzie pan idzie?
  – A, na spacer – odpowiadam, badając każde słowo.
  – Ja też. – Jego oczy taksują moją sylwetkę i w końcu zatrzymują się na twarzy. – Mogę iść z panem?
  Zaskakuje mnie jego otwartość. Być może jest spowodowana zbyt dużą samotnością i tęsknotą za bliskością.
  – Tak… – Pocieram swój gładki policzek. – Mogę zabrać cię na zakupy?
  – Chce pan coś mi kupić? – W jego głosie słyszę bardziej zaskoczenie, niż jakąkolwiek inną emocję.
  – Tak. To niespodzianka. – Staram się go zachęcić.
  – Zgoda – odpowiada bez wahania, patrząc na mnie z ufnością.
  Czuję zadowolenie, iż chyba zaczyna darzyć mnie sympatią. Ruszamy chodnikiem obok siebie. Nie mogę dłużej patrzeć na dziecko, które chodzi w brudnych ubraniach.

  Uśmiech na twarzy dziecka to naprawdę bezcenny widok. Kamil w sklepie był jeszcze trochę zawstydzony, ale po przymierzeniu ładnej odzieży jego trema znikła. Zaopatrzyłem go na razie w najpotrzebniejsze rzeczy – w dwie pary spodni, kurtkę i ciepły sweter. Nie chciałem za dużo kupować jak na pierwszy raz.
  Idziemy w stronę kamienicy. Twarz Kamila przez cały czas jest radosna, jednakże po chwili robi się smutniejsza. Z niepokojem widzę, że chłopiec zaczyna ciągnąć po ziemi nogami, jakby były z ołowiu.
  – Mama myśli, że jestem u kolegi – odzywa się cicho.
  Mam chęć pouczyć go, że nie wolno kłamać, ale o dziwo milczę. Nie jestem w stanie karcić to dziecko, które i tak ma ciężkie życie.
  – Naprawdę się tobą nie interesuje? – Ściskam w ręku torbę z ubraniami.
  Przytakuje tylko głową.
  – Nie obchodzę ją. Codziennie wychodzi do pracy, a ja siedzę sam w domu.
  Chłopiec przystaje, i ja też. Czuję, jak mój wewnętrzny żal potęguje się. Wpatruję się w dal, którą mam przed sobą. Przed oczami staje mi obraz matki chłopca i wielkiego mężczyzny. Kamilek pewnie nie jest świadomy tego, do jakiej pracy chodzi jego matka…
  – Mama powiedziała, że mogę nocować u kolegi – mówi Kamil znienacka, bez entuzjazmu.
  Milczę, próbując zebrać myśli.
  – Mam pytanie, księciu… – Drapie się po głowie chyba w geście zawstydzenia.
  – Księże. Mów mi księże Wiktorze. – Mimo woli go poprawiam.
  – Księ… księże Wiktorze – mówi nieśmiało. – Nie chcę rozstawać się z księdzem. – Patrzy na mnie smutnym wzrokiem.
  Po raz pierwszy naprawdę zwraca się do mnie „ksiądz”.
  – Chyba lepiej będzie, jak pójdziesz do domu – odpowiadam z powagą.
  – Nie chcę do pustego domu. – Składa usta w podkówkę i obejmuje mnie w pasie.
  Wzruszenie ściska moje serce. Zerkam na zegarek na swym nadgarstku. Dochodzi piętnasta po południu. Wzdycham z rezygnacją. Nie mogę oprzeć się temu dziecku.
  – Dobrze. – Moje kąciki ust nieznacznie się podnoszą. – Pójdę z tobą.
  Kamilek od razu uśmiecha się szeroko. Ruszamy dalej. Wyciągam lekko rękę ku chłopcu, chcąc go złapać, ale cofam ją. To był tylko odruch.
  – Mamy nie będzie? – Zadaję mechanicznie pytanie.
  – Nie. Jest w pracy.
  Przełykam z trudem ślinę i zaciskam płaszcz na klatce piersiowej, czując wdzierający się pod materiałem przenikliwy chłód.
  – Coś nie tak? – Kamilek zerka na mnie z czujnością.
  – W porządku – szepczę.
  Wydaje się być usatysfakcjonowany odpowiedzią.
  Docieramy na miejsce. Kamil wyciąga klucz z kieszeni starego swetra i otwiera drzwi. Wchodzimy do mieszkania. Przedpokój jest wyłożony pociemniałą ze starości drewnianą boazerią. Relikt z lat osiemdziesiątych. Na wbitych w deszczułki gwoździach wiszą małe obrazki, zasuszone kwiaty za szkłem. Pod ścianą stoi szafka na buty, a nad nią wisi lustro w drewnianej oprawie. Na wprost wejścia nad drzwiami do pokoju znajduje się pawlacz, w którym nie domykają się drzwiczki. Wąski przedpokój ma kształt litery L. Rozglądam się za powieszeniem wierzchnich ubrań, ale nie ma na czym je powiesić.
  – Pufa – wybąkuje chłopiec, a ja dopiero po chwili orientuję się, o co chodzi.
  Zdejmuję buty i płaszcz, kładę na pufie stojącej w drugim końcu przedpokoju.
  – Chce ksiądz zobaczyć mój pokój? – Na twarzy Kamila maluje się lekka trema, jakby jednak wstydził się, że mnie tu wpuścił.
  – Jasne. – Uśmiecham się, pokazując mu, żeby nie żałował swojej decyzji.
  Idę za nim. Mały pokój w niczym nie przypomina pokoju dziecięcego. Wersalka jest przykryta postrzępionym kocem. Na stoliku nocnym stoi czarna figurka ukazująca dwa koty. W rogu pod ścianą mieści się niemodna, mała szafa i niski regał, na którym leży tylko kilka zeszytów. Po przeciwległej stronie stoi krzesło. Ściany pomalowane na ciemnoczerwony kolor dodają smutku pomieszczeniu, a w ich rogach widać pleśń. Zasłona w oknie sięga do parapetu i odsłania kaloryfer, z którego odłaziła farba. Tkwię w bezruchu na środku pokoiku, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
  – Chce ksią… ksią… żę… – Słyszę wyraźne jąkanie.
  Odwracam się. Chłopiec stoi obok z rękami ułożonymi wzdłuż tułowia. Unoszę brwi w lekkim zdziwieniu, a on mówi nieśmiało:
  – Mogę mówić po imieniu?
  – Oczywiście. – Uśmiecham się.
  Ja jako jedyny ksiądz, nie złoszczę się, gdy ludzie zwracają się do mnie na „ty”. To zmniejsza dystans i pozwala się do siebie zbliżyć. Cieszę się, iż bariera nieufności chyba została przekroczona.
  – Chcesz coś do jedzenia? – Po Kamilowym zakłopotaniu nie ma już śladu.
  – Nie, dziękuję.
  – Proszę usiąść.
  Przysuwam krzesło bliżej wersalki i posłusznie zajmuję miejsce. Krzesło jest twarde. Kamil siada na łóżku, które mam wrażenie, że zaraz się rozpadnie pod wpływem jego ciężaru.
  – Kamilku…
  – Słucham? – Ma spokojny głos.
  Nie umiem ubrać w słowa to, co pragnę powiedzieć.
  – Kiedy mama wróci? – Wymyślam od razu jakiekolwiek pytanie.
  – Nie wiem. – Obojętne wzruszenie ramion.
  Chwila ciszy. Nie mogę zadać tego pytania, jeszcze nie teraz. Przecież widzę, jaki ten chłopiec jest zawstydzony, skulony w sobie.
  – Idę do toalety. – Wstaję.
  – Naprzeciw mojego pokoju. – Oczy Kamila śledzą mój ruch.
  Wychodzę na korytarz. W malutkiej łazience brakuje pralki. Poplamiona wanna wymaga przywrócenia czystości. Ściany do połowy są białe, a do połowy pokryte ciemnymi kafelkami. Oddaję mocz, po czym staję przed umywalką. Odkręcam kurek. Czekam, aż poleci ciepła woda. Nie leci. Myję ręce w zimnej, a później wychodzę na korytarz. Zerkam dyskretnie do pokoju chłopca.
  – Mogę zobaczyć mieszkanie?
  – Tak. – Kiwa głową.
  Liczę na to, że mnie oprowadzi, ale ku mojemu zdziwieniu nie rusza się z łóżka. Mimo swego lekkiego zażenowania wchodzę do pokoju obok.
  Zakurzone, staroświeckie meble, nieumyte okna bez firanek i rozłożona, zapadnięta kanapa wywołują u mnie przygnębienie. Opodal kanapy jest mały okrągły stolik i staroświecka szafa. Na jednej ze ścian pokrytych grzybem wisi zegar i obraz przedstawiający jabłko. Drewniana podłoga skrzypi, gdy po niej stąpam. Brakuje telewizora, kwiatów i czegoś, co mogłoby ożywić jałowe pomieszczenie. Nie ma znaku wskazującego na to, że mieszka tutaj mężczyzna.
  Hm…
  Przechodzę do kuchni. Jej widok również niezbyt mi się podoba. Klejący się stół nie posiada ceraty. Na nim leży niedomyty talerz z okruszkami. Szafki oraz kuchenka są pobrudzone, a w zlewie piętrzą się sterty naczyń. W kącie znajduje się prawie pełny kosz na śmieci. Nie znalazłem krzyżyka nad drzwiami kuchni i pokoi ani innego, religijnego przedmiotu.
  Nie byłbym sobą, gdybym nie pomagał. W automatycznym odruchu podciągam rękawy, podchodzę do zlewu. Szukam wzrokiem płynu do mycia naczyń. Nie ma. Wzdycham i biorę jakąś szmatkę leżącą na suszarce obok. Wsadzam ją pod wodę, a potem przecieram nią talerze.
  Dziecko nie powinno mieszkać w takich warunkach. Co się dziwić, że nie chciało pokazywać, w jakiej nędzy mieszka?
  – Co robisz? – Łagodny głos niczym miód wyrywa mnie z letargu.
  Drgam lekko i odwracam głowę. Chłopiec stoi obok i patrzy na mnie z ciekawością.
  – Zmywam naczynia – odpowiadam cicho, jakbym wstydził się, że przyłapano mnie na gorącym uczynku.
  – Zostaw. Mama będzie zła.
  Odkładam dwa talerze i szklankę na suszarkę, a następnie wycieram mokre dłonie o ścierkę.
  – Ja… chciałem pomóc. – Lekko garbię się.
  – Dzięki, Wiktorze. Nie trzeba. – Kąciki ust Kamila lekko się podnoszą.
  Mówi do mnie swobodnie jak do kolegi, nie jak do księdza. Inni księża pewnie byliby obruszeni, gdyby ktoś nazywał ich po imionach. Ja jednak jestem inny. Pozwalam sobie na ograniczenie oficjalnych stosunków z niektórymi parafianami, którzy przez brak „księdzowania” czują ze mną silniejszą więź.
  Idziemy do pokoju Kamila. Chłopiec siada na łóżku, a ja na krześle. Znów zapanowuje całkowita cisza.
  – Kamilku…
  Jego oczy utkwione we mnie wyrażają uwagę.
  – Tak?
  Biorę głęboki wdech i wypuszczam pomału powietrze, przygotowując się na zadanie istotnej kwestii.
  – Gdzie… jest twój tata?
  Chłopiec prostuje się, jego twarz momentalnie blednie, a głowę zwraca ku oknu. Moje słowa spowodowały zmianę sytuacji na kłopotliwą. Napięcie wisi w powietrzu.
  – Tatuś… – Szept Kamila jest ledwo zrozumiały. – Nie żyje.
  A jednak. W zakamarkach moich myśli była taka boleściwa opcja, która coraz bardziej stawała się realna, ale do tej chwili odrzucałem ją. Człowiek zawsze bierze ją za ostateczną. Utrzymywałem raczej myśl, że ojciec nie interesuje się synem, ale jest. Rzeczywista perspektywa jest znacznie gorsza, niż obojętność wobec dziecka. Śmierć ojca dopełniła obraz beznadziejnego życia Kamila Gawrona.
  Wzruszenie ściska moje gardło. Oczy Kamilka wyrażają głębokie cierpienie. Przykładam wskazujący palec do swojego policzka i przejeżdżam nim po skórze. Na widok tego gestu chłopiec zanosi się spazmatycznym szlochem. Wstaję i siadam obok, nie zważając na zapadłą wersalkę.
  – Tatuś… też tak… robił… – Dziecko chlipie między słowami.  
  – Ciii… – Kołyszę go delikatnie.
  – Tęsknię… za nim…
  – Nie płacz. – Udaje mi się wykrzesać dwa słowa.
  Milczy. Ja również. Kładzie głowę na moim ramieniu, a ja pochylam swoją tak, że niemal czuję na ustach jego włosy. Chyba się uspakaja, gdyż szloch z każdą chwilą powoli ustaje.
  Jemu jest potrzebna bliskość drugiej osoby. On tak bardzo tego pragnie…
  – Muszę już iść. – Po paru minutach delikatnie zabieram ramię z jego ramienia.
  Kamilek spogląda na mnie szklistymi oczami.
  – Nie idź, proszę – szepcze.
  Wstaję z wersalki.
  – Muszę. Mam sporo obowiązków. – Wzdycham.
  – Już mnie nie lubisz, prawda? – Jego głos drży.
  Obdarzam go czułym spojrzeniem.
  – Lubię! – Gładzę chłopca po włosach. – Dlaczego pytasz?
  – Bo myślałem, że nie podoba ci się, jak mieszkam.
  Nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Nie potrafię gładko przyznać: „Tak, podoba mi się”, bo to nie byłoby zgodne z moim sumieniem. Ale z drugiej strony też nie chcę krytykować i robić przykrości dziecku.
  – Inni ludzie też czekają na moją pomoc. – Udaję, że nie słyszałem jego stwierdzenia.
  Chłopiec wstaje i obejmuje mnie w pasie.
  – Ale przyjdziesz do mnie?
  – Tak.
  Jego twarz promienieje jak słońce, a chwilę później gaśnie. Na miejsce uśmiechu ujawnia się smutek.
  – Powiedzieć mamie o ubraniach i o tobie? – W jego tonie słychać niepewność.
  – Hm. Nie wiem. – Pocieram dłonią szyję jak zawsze, gdy się zastanawiam. Ogarnia mnie silne uczucie, by ukryć tą sytuację. – Powiedz, że… znalazłeś je na śmietniku. Nowe ubrania znalazłeś.
  – Spoko. – Przekrzywia zabawnie głowę na bok. – Mama uwierzy.
  Uśmiecham się lekko. Kamilek odprowadza mnie do drzwi. Ubieram wierzchnie ubrania, przytulam dziecko na pożegnanie i wychodzę. Zacieśniam płaszcz na piersiach. Przed parterowym domem ujada pies i szarpie się na łańcuchu. Podchodzę do siatki i rzucam mu kawałek pokruszonego herbatnika. Łapie w locie, a potem oblizuje się. Już nie szczeka, najwyraźniej czeka na więcej. Na ganek wychodzi kobieta z papierosem w ustach. Pies zawija się koło jej nóg, przypominając o swym istnieniu. Kobieta popycha go nogą i robi kilka kroków do przodu.
  – Czego tam?! – krzyczy, wyjmując peta z ust.
  Ogarnia mnie wstyd, więc obracam się, by odejść. Odwracam się jednak z powrotem do niej i wiedziony jakimś impulsem pytam:
  – Zna pani państwa Gawronów?
  Rzuca niedopałek na ziemię i patrzy na mnie tępym wzrokiem.
  – Tych, co mieszkają w tej dziurze obok?
  – W kamienicy? Owszem.
  – Znam, a bo co? – burczy niemiło, szurając nogami w miejscu.
  Intensywnie myślę, co mam dalej mówić, kiedy nagle odzywa się z krzywym uśmiechem:
  – Szuka pan tej suki?
  – Słucham?
  – Suki Gawron pan szuka? – Śmieje się szyderczo, jakby usłyszała dobry żart.
  Biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze.
  – Szukam… pana Gawrona. – Odważam się na to zdanie.
  Przestaje się śmiać, a jej twarz tężeje.
  – W domu go nie ma. Niedługo powinien wrócić – mówi całkiem poważnie.
  – Naprawdę? – Unoszę brwi w niemym zaskoczeniu.
  Czyżby Kamilek mnie okłamał?
  – Mhm. O północy wróci.
  – Bóg zapłać – szepczę cicho, odwracam się i powoli odchodzę.
  – Ej! Czekaj pan! – Wrzask kobiety sprawia, że znów zwracam się całym ciałem do niej.
  Podchodzę do ogrodzenia z siatki i rzucam kobiecie pytające spojrzenie.
  – Żartowałam! Na serio to on... – Przerywa. – zdechł. – W jednym krótkim słowie zawarta jest drwina.
  Jestem zniesmaczony jej zachowaniem. Ona chyba nie wie, z kim właśnie rozmawia.
  – O. – Wzdycham tylko i pytam bez rozwagi: – A co się stało?
  W jej oczach zauważam iskrę rozbawienia.
  – Zachlał się na śmierć. – Wzrusza ramionami.
  Kręcę tylko głową nad godnym politowania losem tego człowieka.
  – Moczymorda z niego była. – Jej chichot brzmi złowrogo. Milknie. – A teraz bachor został z tą matko-larwą.
  Czuję na czole kilka kropelek potu. Moje uszy nie są przyzwyczajone do tych wulgarnych określeń.
  – Niech pani tak nie mówi. – Wyrywa mi się.
  – Zasługują sobie na to! – Spluwa z pogardą pod swoje gumowe klapki, po czym pociera swe ramiona, by pokazać, że jest jej zimno. – Co jeszcze?
  – Co może pani powiedzieć o Kamilu?
  Marszczy brwi.
  – Bachor jak bachor. Zwyczajny... Matka o niego nie dba. Pali papierocha za papierochem i sterczy na drodze. Pieprzona suka.
  Przełykam ślinę.
  – Nie ma pani najlepszego zdania o pani Gawron.
  – Durnowate to takie. Rozumu za grosz nie ma. – Pociera mokrą stopą o nogawkę dresów. – Szkoda bachora. Sam pałęta się po mieście.
  – Czy problem został zgłoszony opiece społecznej? – Nie powstrzymuję się od tego pytania.
  – Z której choinki pan się urwał? – Patrzy na mnie jak na wariata. – Wie pan gdzie to mają? – Przerywa i dodaje oziębłym tonem: – W dupie!
  – Ktoś przecież musi zająć się tym… – Nie ukrywam zdziwienia w swoim głosie.
  – A pan nie wie, w jakim podłym kraju żyjemy?
  Nie wiem dlaczego, ale zaczyna głośno chichotać, co powoduje, iż pies znów zaczyna swój taniec, szarpiąc łańcuch. Czyżbym zrobił nietęgą minę? Zaciskam usta, czując się nieswojo. Pies skamle i rzuca się na siatkę.
  – Skaranie boskie z tym zapchlonym kundlem. Ciągle wyje. Nie mogę z nim dłużej wytrzymać. Chyba go zakatrupię – mruczy niezadowolona kobieta.
  Podnosi z ziemi kawałek patyka i ciska w psa. Zwierzę z podkulonym ogonem chowa się do budy. Kobieta schyla się, wydłubuje coś spomiędzy palców, a chwilę później prostuje się.
  – O w mordę. – Patrząc na mnie, wykrzywia twarz w nieznanym grymasie. – Pan dalej tu stoi. Kim pan w ogóle jest?
  – Ksiądz Wiktor Tokarski – odpowiadam ze spokojem.
  Jej twarz momentalnie blednie, a ona sama odwraca się na pięcie i wchodzi do domu.
  Mam na sobie długi, brązowy płaszcz zakrywający sutannę. Futerko wokół mojej szyi czasem przyjemnie gładzi moją twarz, gdy odwracam głowę na bok. Kobieta nie widziała mojej szaty duchownej, więc nic dziwnego, że nie rozpoznała, kim jestem… Jednak nie wszyscy są do mnie życzliwie nastawieni…
  Wzdycham cicho, a wtedy czuję na sobie czyjś wzrok, który przeszywa mnie niemal na wylot. Rozglądam się, mrużąc oczy, ale nikogo nie widzę. Kto tak na mnie uparcie patrzy? Odchodzę stąd szybkim krokiem.
  Nie mogę uwierzyć, że nikt nie reaguje, gdy dziecku dzieje się krzywda…
 
  Siedzę w swoim pokoju na łóżku. Nie mogę oderwać myśli od Kamilka. Ma w życiu tak ciężko…
  Ktoś puka do drzwi. Wstaję.
  – Proszę.
  Drzwi lekko uchylają się i ukazuje się głowa księdza Dariusza.
  – Ma ksiądz gości – odzywa się.
  – Niech wejdą.
  Po chwili do pokoju wchodzi znajoma para, zaś ksiądz Dariusz znika.
  – Szczęść Boże – witają mnie.
  – Szczęść Boże.
  Aldona wręcza mi bukiet kwiatów. Dziękuję i przyjmuję je z odrobiną nieśmiałości.
  – Idę po wazon – oznajmiam i znikam z pokoju.
  Za moment wracam z wazonem, wsadzam czerwone róże do wody.
  – Co tu robicie? – pytam nieco zaskoczony tą wizytą.
  Młodzi wpatrują się we mnie poważnym wzrokiem.
  – Mieliśmy dziś spotkać się z księdzem – oznajmia Krystian tonem lekkiego zdziwienia.
  – Tak? W jakim celu? – Unoszę brwi, próbując sobie przypomnieć.
  – Porozmawiać o tym, czy ksiądz udzieli nam ślubu. – Aldona nawija nerwowym ruchem kosmyk rudych włosów na palec.
  Pocieram dłonią twarz.
  – Zupełnie o tym zapomniałem… – mówię pełen skruchy. – Najmocniej przepraszam…
  – Nic się nie stało. – Dziewczyna delikatnie się uśmiecha, choć widzę, że chyba czuje się nieswojo.
  Chrząkam.
  – Kiedy chcecie wziąć ślub?
  – Czternastego lutego.
  – Siadajcie. Ja… zaraz sprawdzę swój kalendarz.
  Oboje siadają na krześle przy stole. Podchodzę do kalendarza stojącego na komodzie i przewracam kartki. Moje spojrzenie pada na datę. Sobota, czternastego lutego. Tego dnia mam spotkanie z młodzieżą w domu kultury. Przypominam sobie, iż ksiądz Dariusz zgodził się mnie zastąpić na spotkaniu. Odwracam się do młodych, którzy przejęci patrzą na mnie.
  – Mogę udzielić wam ślubu.
  Na ich twarzach pojawia się uśmiech.
  – Bóg zapłać, księże Wiktorze! – wołają prawie równocześnie, a ja także posyłam im uśmiech.
  Wstają i po kolei mnie obejmują.
  – Pobierzemy się w Walentynki – zwraca się po chwili Aldona do Krystiana, spoglądając na niego rozmarzonym wzrokiem.

  Wieczór. Godzina dwudziesta. Siedzę w swoim pokoju, rozmyślając.
  Dziś na obiedzie ksiądz Edward znów wpatrywał się we mnie takim czujnym wzrokiem, jakby… no właśnie? Chciał zapamiętać każdy mój ruch, każde moje słowo? Na to wyglądało, zresztą od jakiegoś czasu tak się dziwnie zachowuje… Czuję się nieswojo, gdy tak na mnie patrzy i w dodatku uśmiecha się tajemniczo…
  Natomiast ksiądz Dariusz ostatnio skarży się na bóle głowy. Powiedziałem, żeby poszedł do lekarza, na co tylko kiwnął głową. Widząc na jego twarzy zmęczenie, ogarnia mnie autentyczne współczucie...
  Moje myśli wyparowują. Wychodzę ze swojego pokoju. Chcę sprawdzić, czy drzwi frontowe są na pewno zamknięte. Zbliżam się powoli do nich, a wtedy słyszę pukanie.
  Kto to może być?
  Otwieram drzwi, a moim oczom ukazuje się Kamilek. Zdziwienie odbiera mi mowę.
  – Cześć… – szepcze. – Mogę wejść?
  Niska temperatura na dworze i trzęsące się dziecko sprawiają, iż kiwam twierdząco głową. Nie miałbym serca wysyłać go do domu. Chłopiec wchodzi do środka, a ja zamykam drzwi na klucz. Powiew mroźnego chłodu natychmiast ustaje. Chcę spytać Kamilka, czy mama go puściła, ale rezygnuję z tego. Jeśli chcę zyskać jego większą sympatię, muszę omijać tematy rodzinne, przynajmniej na razie…
  – Przyszedłem do ciebie. – Jego oczy wlepione we mnie wyrażają zadowolenie.
  – Cieszę się. – Próbuję się uśmiechnąć. – Chodź. Pokażę ci mój pokój.
  – Super! – Zauważam na jego twarzy radość.
  Idąc po schodach, przeskakuje po dwa stopnie. Pozwalam mu pierwszemu wejść do mojego małego pokoju. Rozgląda się z zaciekawieniem.
  Bambusowe rolety na wysokim oknie są całkowicie zasłonięte. Wszystkie ściany są pokryte białą farbą. Pod jedną z nich stoi jasne biurko z trzema szufladkami, do którego dosunięte są dwa krzesła. Na blacie stoi ciemna lampka, zaś nad nim wisi półka zapełniona książkami. Naprzeciwko biurka znajduje się nieduża szafa i pojedyncze łóżko.
  – Łał. Ale fajny! – woła zachwycony chłopiec i dodaje po chwili: – Mogę usiąść?
  – Oczywiście.
  Odsuwa krzesło i siada, zaś ja uśmiecham się, przyglądając się mu z uwagą.

  Następnego ranka odprawiam Mszę. Później wychodzę na zewnątrz. Całą wieś pokrywa gruba warstwa miękkiego śniegu. Gdzie się tylko nie spojrzeć, leży go mnóstwo. Biały, lekki puch spada z nieba. Każdy płatek wiruje inaczej w rytmie wybijanym przez wiatr. Na ulicach znajduje się tak zwana chlapa, która powoduje, iż każdy pojazd nie przekracza dozwolonej prędkości, bojąc się, że wpadnie w poślizg. Zbliża się do mnie ksiądz Dariusz. Chwilę rozmawiamy. Za parę minut pójdziemy na plebanię na kawę i ciastka. Pani Tereska upiekła puszysty sernik, taki, jaki najbardziej lubię…
  Wtem podchodzi do nas trzech policjantów.
  – Szukamy księdza Wiktora Tokarskiego – oznajmia jeden z nich.
  – To ja – mówię.
  – Pozwoli ksiądz z nami.
  – Coś się stało? – Zerkam po kolei na poważne twarze.
  – Jest ksiądz aresztowany – rzuca sucho policjant, wyjmując kajdanki.
  Niedowierzam własnym uszom.
  – Jak to? – Wydobywam dwa słowa z trudnością.
  – Proszę z nami.
  – Ja… nic nie zrobiłem...
  Mimo woli pozwalam, by pozwolono zakuć moje dłonie w kajdanki, choć próbuję jeszcze się cofnąć.
  – To na pewno jakieś nieporozumienie! – wtrąca gorączkowo ksiądz Dariusz. – Pomyliliście…
  – To nie pomyłka – przerywa mu funkcjonariusz, trzymając mnie za ramię.
  Posyłam księdzu przygnębiające spojrzenie. Niewzruszeni policjanci nie reagują na moje protesty. Prowadzą mnie do samochodu.
  – Proszę powiedzieć, za co… jestem aresztowany. – Zmuszam się do mówienia, gdy już siedzę w radiowozie.
  Nikt nie odpowiada.

  Mały pokój przesłuchań ma szare ściany. Wpatruję się w dal przed sobą, czekając od dziesięciu minut na jakiekolwiek wyjaśnienia. Nie wiem, co się dzieje. Wreszcie do pomieszczenia wchodzi dwóch policjantów. Jeden siada naprzeciwko mnie, drugi staje w pobliżu pod ścianą.
  – Może mi pan wyjaśnić, co się stało? – proszę spokojnym tonem.
  Policjant kładzie notes na stoliku i wypytuje o moje podstawowe dane. Postanawiam czekać na ciąg dalszy.
  – Zna ksiądz chłopca Kamila Gawrona? – Pada znienacka pytanie.
  – Tak.
  – Od jak dawna?
  – Od paru dni. To miły, biedny chłopiec… – rzucam bez namysłu.
  – Oj, biedny. – Zerka na mnie spod notesu. Jego wzrok jest niebezpiecznie wnikliwy. – Spotykał się z nim ksiądz?
  – Czasami. Zaprosiłem go na obiad na plebanię – odpowiadam szczerze, niczego nie podejrzewając.
  – Dlaczego?
  – Był głodny… Nie mogłem zostawić głodnego dziecka samego.
  – Coś jeszcze może ksiądz o nim powiedzieć? – Spokojny głos i łagodniejsze spojrzenie policjanta sprawia, iż staję się swobodniejszy w rozmowie.
  – To dziecko wychowuje się w ubogiej rodzinie, wie pan. Chodził w podartym swetrze, więc… kupiłem mu nową odzież. Był bardzo szczęśliwy. – Nic nie ukrywam, ponieważ nie wyczuwam złych intencji ze strony funkcjonariusza.
  – Może ksiądz powiedzieć, że się zaprzyjaźniliście?
  – To za szybko na przyjaźń… Ale darzę to dziecko sympatią, ono mnie też. – Uśmiecham się delikatnie.
  – Dąży ksiądz do tego, aby wasze relacje się zacieśniły?
  Wzruszam tylko ramionami. Spojrzenie policjanta przekształca się w surowość, co wprawia mnie w zaskoczenie. Drugi funkcjonariusz podchodzi do nas i kładzie na stole plik zdjęć. Rozkłada je po kolei obok siebie. Moim oczom ukazuje się ja i Kamilek, gdy głaskałem go po włosach. W tle rozpoznaję żółte bratki stojące na parapecie w pokoju na plebanii. Przenoszę wzrok na drugie zdjęcie przedstawiające, jak głaszczę chłopca po włosach, ale sceneria jest inna. To kawiarnia. Dotykając swojej gładkiej brody, spoglądam na kolejną fotografię - tym razem byliśmy na dworze, szliśmy obok siebie, zadowoleni, uśmiechnięci. Na ostatnim zdjęciu stałem sam przed kamienicą, w której mieszka Kamilek.
  – Skąd macie zdjęcia? – Jestem zdziwiony.
  – Czy ksiądz potwierdza, że był w mieszkaniu Kamila Gawrona? – Służbowy głos policjanta sprawia, że lekko drgam.
  – Tak. – Nagle ogarnia mnie dziwne uczucie. Przeczesuję nerwowo włosy, co nie umyka uwadze mężczyzny. – Przepraszam, nie wiem, do czego pan zmierza. – Zaczynam się niecierpliwić.
  Dłoń policjanta spoczywa na komórce, którą dopiero teraz zauważam. Dotyka klawiszy, a po chwili rozlega się dźwięk szmeru. Później słyszę swój lekko zamglony głos.
  Ja: A teraz zróbmy to razem.
  Kamilek: Okay.
  (Chwila ciszy)
  Nachylam się nad komórką i wsłuchuję się w nagranie.
  Ja: Proszę cię, nie opieraj się.
  (Zapada milczenie. Parę minut później)
  Ja: Uklęknij.
  Kamilek: Słucham?
  Ja: Uklęknij.
  (Chwila ciszy)
  Marszczę brwi, usłyszawszy swoje słowa. W pytaniu Kamilka słychać było zdziwienie.
  Ja: Tak.
  (Chwila ciszy)
  Ja: Tak.
  (Chwila ciszy)
  Ja: Dobrze.
  (Chwila ciszy)
  Przełykam z trudem ślinę.
  Ja: Dobrze. O, bardzo dobrze!
  (Parę minut ciszy)
  Ja: Nie było tak źle, prawda?
  Znów szmer. Policjant naciska palcem klawisz, zatrzymując nagranie, po czym badawczo na mnie patrzy. Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy, gdy dociera do mnie dwuznaczny sens moich słów. Otwieram usta, ale nie mogę wydusić z siebie słowa. Wtedy podchodzi do mnie policjant i chwyta mnie za ramię.
  – Jest ksiądz aresztowany za zgwałcenie Kamila Gawrona – oznajmia poważnym głosem.
  Matko Boska! Nie! Nie!
  Kiwam przecząco i gwałtownie głową, patrząc z przerażeniem na funkcjonariuszy.
  – Ja… nic nie zrobiłem… – protestuję żywo, ale nie przynosi to skutku.
  Nie mam siły, żeby się szarpać, tylko pozwalam, by wyprowadzono mnie z pomieszczenia. Trafiam do pustej celi.
  Jest ksiądz aresztowany za zgwałcenie Kamila Gawrona… Te szokujące słowa przeszywają boleśnie moje serce.
  Przecież ja… nie zrobiłbym dziecku żadnej krzywdy! Moje słowa z nagrania i zdjęcia o niczym nie świadczą!
  Kto mógł nas nagrać, kto robił nam zdjęcia, dlaczego?!
  Opieram się plecami o ścianę. Po moich policzkach płyną łzy. Nie potrafię długo powstrzymać szlochu. Płaczę głośno, zakrywając twarz dłonią i osuwając się powoli na podłogę, aż w końcu siadam.


 ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Witajcie w drugiej części!
Ups. Ale się porobiło! W życiu księdza Wiktora nastąpił taki przełom!
Czy to naprawdę on jest winny...?
Wszelkie domysły i spekulacje w tej sprawie zostawiam Wam ;)  
Trzecia część pojawi się na blogu najwcześniej na początku/w połowie lipca, jak tylko ją napiszę. Teraz główkuję nad zakończeniem...
Kochani, dziękuję serdecznie za to, że jesteście ze mną! Chłonę każde Wasze słowo jak gąbka! :))

Wysyłam pozdrowienia i do zobaczenia wkrótce!
 
 
Calliste Secret Templates